Dzieci miały spać, ale kto by tam spał. Tak to wyglądało nad Księżniczką

Czytaj dalej
Stefania Wybieralskaz Zielonej Góry

Dzieci miały spać, ale kto by tam spał. Tak to wyglądało nad Księżniczką

Stefania Wybieralskaz Zielonej Góry

Czy tęsknię za Kresami? Wiem na pewno, że mój ojciec bardzo tęsknił i ciągle miał nadzieję, że kiedyś tam wróci - pisze Stefania Wybieralska z Zielonej Góry.

Urodziłam się we wsi Kończaki Stare, gmina Delejów. Mieszkali tam głównie Polacy, trochę Ukraińców i trzy rodziny Żydów, którzy prowadzili mały sklep towarów mieszanych. W naszej wiosce każda rodzina miała jakiś przydomek, może dlatego, że często występowały nazwiska o takim samym brzmieniu. Ludzie byli biedni, utrzymywali się z rolnictwa. Pola przypominały wstążeczki. Wszędzie było daleko, do najbliższej stacji kolejowej chyba 40 km. Teren górzysty, pagórkowaty, w środku płynęła rzeczka Księżniczka. Wiosną wylewała i podtapiała wioskę. Używany na co dzień język nazywano chachłackim. Polski był urzędowy i od święta. Nie było dobrej drogi - utwardzonej szosy lub gościńca.

Dużo ludzi emigrowało do Ameryki, Kanady, Argentyny lub szukało pracy bliżej

Co u nas było? Mały kościół, do którego dojeżdżał ksiądz z sąsiedniej Horożanki. Szkoła tak marna, że podpierana przez sześć drewnianych słupów. Dzieci uczyły się przez sześć lat, ale pewnie żeby za dużo się nie nauczyły, to: pierwsza klasa - rok, druga - rok, trzecia - dwa lata, czwarta - dwa. Bardzo mało dzieci uczyło się w wyższych klasach, bo trzeba było dojeżdżać lub dochodzić do miejscowości, gdzie funkcjonowała pełna szkoła powszechna. W niektórych szkołach po ukończeniu szóstej klasy można było iść do gimnazjum, ale kogo było na to stać? Mnóstwo ludzi z ledwością się podpisywało, reszta krzyżyki stawiała. Był folwark z dziedziczką. Tam pracowało sporo ludzi - w polu, przy inwentarzu, był nawet kowal i kuźnia. I młyn wodny. Stolarz, co robił ozdobne bambetle (coś w rodzaju tapczanu). Dużo ludzi emigrowało do Ameryki, Kanady, Argentyny lub szukało pracy bliżej - w Niemczech, Francji.

Domy u nas były z gliny, słomy i drewna. Na zimę chatę okładano słomą lub suchymi liśćmi. Było kilka domów krytych blachą, ale to już bogactwo. Gazeta i radio to wielka rzadkość. Było bardzo dużo wędrownych żebraków i oni przenosili różne wieści. Niektórzy mówili, że wśród nich byli przebrani szpiedzy, ale czy to prawda? Najbliższe wioski to Horożanka, Kończaki Nowe, Krymidów, Delejów, Toustobaby. Na odpust moja mama pielgrzymowała do Kochawiny.

Dzieci miały spać, ale kto by tam spał. Tak to wyglądało nad Księżniczką
Archiwum rodzinne Rok 1948. Dziedziniec letni w Młynach koło Kruszwicy. Tyle pociech miała pod opieką pani Stefania

Mama miała dobrą dykcję, toteż jej rolą było czytanie. Królował Sienkiewicz.

Ludzie jakoś sobie radzili, ciężko pracowali, ale byli rozśpiewani, gościnni. Małżeństwa mieszane, polsko-ukraińskie, nikomu nie przeszkadzały. Zapraszano się na święta. Dzieci miały obowiązki na miarę swoich sił. Gdy zimą nie było roboty w polu, mężczyźni młócili zboże w stodołach. Mój ojciec często wyjeżdżał końmi do pracy w górach, gdzie ściągali ścięte drzewa na składowisko. Dużo roboty było w obejściu, kobiety przędły włókna lnu, konopi, darły pierze, naprawiały odzież. U nas były wieczernice, zbierało się grono ludzi, każda grupa miała swój temat - mężczyźni opowiadali o wojnie, zbójach, emigracji, pracy w kopalni; kobiety o dzieciach, sukcesach i niepowodzeniach, duchach i czarach. Rodzice często przywozili książki z wypożyczalni (własnych nie mieliśmy). Mama miała dobrą dykcję, toteż jej rolą było czytanie. Królował Sienkiewicz. Dzieci miały spać, ale kto by tam spał. Kobiety przędły, darły pierze i pilnie słuchały. Często uroniły łezkę nad dolą postaci z książek.

Nauczyła mnie, ale nie za darmo - zażądała kwiatka z doniczką.

Tylko nie Ruscy

Już, już zaczynały się ciekawsze dzieje moich Kresów: były organizacje, młodzieżowy chór, spotkania, wyjazdy w góry. Do wsi przyjeżdżali nauczyciele. Pani uczyła robótek na drutach i szydełku. Przyjeżdżali instruktorzy rolnictwa, można było kontraktować owoce, ogórki, tytoń, rozmawiali o nowych rasach kur. Ciekawiło mnie robienie swetrów, ale nikt nie chciał mnie przyjąć do swojej grupy, byłam za mała. Poprosiłam starszą koleżankę, żeby mi pokazała, jak to się robi. Nauczyła mnie, ale nie za darmo - zażądała kwiatka z doniczką. Cóż, oddałam mój ulubiony kwiat. I kombinowałem, bo nie pokazała mi, jak się gubi oczka. Nauczyłam się sama nabierać je i gubić.

Wjechały jakieś straszne maszyny, u nas zwane tankami, ludzie mieli jakieś "gwery"

Zaczynało być lepiej i ciekawiej. Jednocześnie dochodziły wieści smutne i groźne, ludzi ogarnął złowieszczy nastrój, starsi coś mówili ściszonym głosem, coś o wojnie. Nie miałam pojęcia, co to wojna. Rodzice rozmawiali coraz ciszej, sąsiedzi chyba mieli radio, z ich twarzy biła trwoga. Niewiele z tego rozumiałam. Myślałam, że niedługo pójdę do szkoły, do drugiej klasy. A tu stało się - wybuchła wojna. Mama powiedziała, że nie wolno rozmawiać z obcymi. O szkole już nikt nie mówił. Wjechały jakieś straszne maszyny, u nas zwane tankami, ludzie mieli jakieś "gwery" (karabiny), mówili niezrozumiale. Ukraińcy i Żydzi zaczęli się cieszyć, Polacy posmutnieli i jakoś nigdzie nie było ich widać. Wtedy szybko wydoroślałam.

Niektórzy mężczyźni powołani do wojska wrócili, inni nie. Niby sytuacja jakoś się normalizowała, otworzyli sklep zwany kooperatywą. Przez krótki czas wojsko rosyjskie kwaterowało w naszym domu i na podwórku. Coś gotowali, co chcieli, to brali. Ojciec powiedział, żeby nie reagować.

Ludzie modlili się: niech będzie ktokolwiek, tylko nie Ruscy.

W niedługim czasie zaczęły się wywózki na wschód. Najpierw brali tzw. kolonistów, policjantów, ludzi wykształconych, bogatszych, później tych, co mieli ładniejsze domy. Zapanował okropny strach, co będzie z nami. Ludzie różnie mówili - że jesteśmy na liście. Mama przygotowała trochę suszonego chleba, cebuli, czosnku oraz odzież. Trwaliśmy w oczekiwaniu, nastrój był podły. Psy wywiezionych gospodarzy wyły, wściekały się z rozpaczy, głodu i zimna. Do dziś wycie psa zwiastuje u mnie kataklizm. Zawsze przyjeżdżali w nocy, zabierali, kogo zastali w domu. Zima była sroga, dużo śniegu, mróz nawet 30 stopni. Małe dzieci, osoby starsze i chore zamarzały na saniach, zanim dojechały do stacji kolejowej. Ludzie modlili się: niech będzie ktokolwiek, tylko nie Ruscy.

Wróciłam z siwkiem

Wojna trwała, losy się zmieniały, poszłam do szkoły. Nauczycielem był Ukrainiec Władymir, dobry człowiek, a ja dobrze się uczyłam. Na koniec roku dostałam dyplom z wizerunkiem najważniejszych postaci. Głupie dziecko - dorysowałam jednemu duże wąsy, drugiemu wielkie oczy. Gdy mama to zobaczyła, struchlała. Zapytała, czy ktoś to widział. Zapewniłam, że nie. Mój dyplom spłonął w piecu kuchennym, a mama powiedziała: "Zapamiętaj, nigdy nie dostałaś żadnego wyróżnienia".

Dzieci miały spać, ale kto by tam spał. Tak to wyglądało nad Księżniczką
Archiwum Pani Stefania z mamą Anastazją Bzowy z domu Zarzycką i dziećmi Jackiem i Bogusławą

Popychali ich, uderzali kijami. Możemy jedynie domyślić się, co z nimi zrobili.

Rodzice rozmawiali z nami bardzo ostrożnie. W zachowaniu wojska rosyjskiego zauważało się niepokój. Coś się działo. W końcu dotarła do nas wiadomość, że jest wojna pomiędzy Rosjanami a Niemcami. Nie trwało długo, byli u nas Niemcy. Znów zapanował wielki strach. Lokalną władzę przejęli Ukraińcy, niby sąsiedzi, ale tak zważniali, że aż strach. Pomagali Niemcom, wyszukiwali Żydów. Założyli sobie jakieś opaski na rękawy i prowadzili gromadę Żydów - ludzi umęczonych, głodnych, wystraszonych, brudnych, pokrwawionych. Popychali ich, uderzali kijami. Możemy jedynie domyślić się, co z nimi zrobili.

Mój ojciec, jako poddany Franciszka Józefa, był na I wojnie światowej w wojsku austriackim, dlatego całkiem nieźle władał językiem niemieckim. Poza tym miał świetną pamięć i całkiem ładny głos. Recytował różne długie wiersze, m.in. całego "Ojca zadżumionych".

Gdy nie było w polu pracy dla koni, pasłam je na polanie w lesie. Dzień był spokojny, nie wiem, skąd wdarła się grupa wojska rosyjskiego, w powietrzu krążyły dwa samoloty niemieckie, bardzo się wystraszyłam. Zwykle także inne dzieci pasły tu krowy, konie - a tu nikogo, tylko ja. Koszmar. Samoloty strzelają, Rosjanie przemieszczają się pod osłoną lasu, nie wiedziałam, co robić. Doszło do mnie dwóch żołnierzy ruskich z koniem i powiedzieli, że zabierają mojego i zostawiają tego zmęczonego siwka. Płakałam. Samoloty zniżały się i strzelały, wszystko przesunęło się w stronę Horożanki. Zebrałam konie i ruszyłam do domu, przygotowana na awanturę albo i lanie, bo gapa, dlaczego się nie schowałam? Ale rodzice byli spokojni, ojciec dał siwkowi kostkę cukru i zaprowadził do stajni. Siwek był tak zmęczony, że ledwie dyszał. Został z nami, okazał się cudownym konikiem. Gdy ktoś grał na byle czym, to on tańczył. Uznawał tylko jednego pana, czyli ojca, był wierny, przyjazny, nawet opiekuńczy.

najczęściej działania odbywały się nocą i przede wszystkim na wsiach.

Chaj żywe!

Czas płynął, działania wojenne przesuwały się na wschód, ale u nas też nie było spokojnie. Coraz częściej słyszało się o napadach band ukraińskich na Polaków. Najgorsze, że często mordowani byli sąsiedzi. Nie mówię, że wszyscy Ukraińcy byli źli, bo zdarzało się, że nas ostrzegali, a nawet przechowywali. Najczęściej mówi się o Wołyniu. Może tam była lepiej zorganizowana obrona, może Wołyń lepiej zachował w ewidencji to wydarzenie. W woj. stanisławowskim, tarnopolskim zginęło mnóstwo ludzi. Nie wiadomo, w jaki sposób, bo najczęściej działania odbywały się nocą i przede wszystkim na wsiach. Paliły się całe osady. Nienawiść osiągnęła apogeum, zabijano nawet we własnej rodzinie, gdy jedno z małżonków było Polakiem, zabijano własne dzieci. Nie wiem, jak to wytłumaczyć. Głupota, nędza, bieda? Ale my, Polacy też byliśmy biedni. To jakiś amok, obłęd, szaleństwo.

Ojciec i dwaj sąsiedzi mieli czuwać, żeby nas ostrzec, jakby coś się działo.

Z powodu niebezpieczeństwa moja starsza siostra i młodsze rodzeństwo mieszkali już w Stanisławowie. Mama, ojciec i ja (miałam 12 lat) zostaliśmy, żeby dokończyć prace w polu. W nocy zapukali do okna trzej mężczyźni, najpierw po rusku, później po polsku: "Gosposiu, otwórz, wy macie broń, musimy to zabrać" (nie mieliśmy żadnej broni, natomiast oni byli uzbrojeni). Ojciec i dwaj sąsiedzi mieli czuwać, żeby nas ostrzec, jakby coś się działo. Tylko ojciec usłyszał łomotanie i przyszedł, więc zabrali go i udali się w stronę rzeczki. Mama, kuzynka i ja - każda uciekła w swoją stronę. Pobiegłam do wsi, bo tam było wojsko węgierskie. Chciałam prosić o pomoc, nikt nie reagował. Usłyszałam strzały, zobaczyłam rakiety świetlne. Struchlałam, zaczęłam się modlić. Do rana siedziałam przy wysokim brzegu. Bałam się patrzeć w stronę rzeczki, gdzie rosły wikliny, wierzby, gdzie bandyci strzelali do mojego ojca. Było już późno, gdy poszłam do domu. Na progu zobaczyłem ojca, zaczęłam uciekać. Kuzynka dobiegła do mnie i mówi: "Nie bój się, ojciec żyje".

Jak było z ojcem? Prowadzili go nad rzeczkę, nagle dwóch się zatrzymało i coś uzgadniali. W tym czasie on odskoczył i przywarł do krzaku wikliny. Chyba jakieś spłoszone zwierzę wskoczyło do rzeczki, bo coś plusnęło. I to uratowało ojcu życie. Długo strzelali rakietami świetlnymi, ale on odczekał przy zbawczym krzewie, aż bandyci sobie poszli.

W miastach banderowcy nie mordowali, tylko na wsiach i w małych miasteczkach.

Nie pozostało nam nic innego, jak wyjechać do Stanisławowa. Mój starszy brat po trzykrotnej ucieczce z łapanek niemieckich przystał do partyzantki. Odszukał nas dopiero po wojnie. W Stanisławowie ojciec pracował z wiernym przyjacielem siwkiem przy naprawie dróg i mostów, a później w gorzelni-octowni Liebermana. Mama pracowała w dużej piekarni, gdzie wyrabiano też makaron. Ja zanosiłam im śniadanie, a wynosiłam chleb od mamy i gorzałkę od taty. Trzeba było to sprzedać na bazarze, a to praca wielkiego ryzyka. Bazar, gdzie można wszystko sprzedać, wszystko kupić, to najlepsza szkoła życia. Później ja pracowałam w dużym ogrodnictwie Liebermana i w Pasiecznej koło Stanisławowa. I przez trzy tygodnie w szkole, w której się uczyłam. Ale ławki były dla mnie za ciężkie, a co trzy tygodnie wypadał dyżur sprzątania klozetu. Pomógł mi woźny uzbrojony w wielką szuflę i powiedział, żebym się zwolniła. Tak zrobiłam, ale dostałam kartki na chleb i coś tam zarobiłam.
W miastach banderowcy nie mordowali, tylko na wsiach i w małych miasteczkach. Z tym, że napadali też na oddziały rosyjskie, a te ostro wzięły się za ich tępienie.

Dzieci miały spać, ale kto by tam spał. Tak to wyglądało nad Księżniczką
Archiwum rodzinne Ludwik Bzowy, brat pani Stefanii

Człowiek wieszany chyba się dusi, dostaje drgawek, aż głowa opadnie

Nas wyzwolili już w roku 1944. Wojna toczyła się dalej, ale ludzie mówili, że Niemcy przegrywają i zapowiadali rychły koniec. Pewnej niedzieli zimą 1944/45 wyszliśmy z kościoła, a tu kordon wojska. Kazali się zatrzymać na placu, była duża szubienica, podjechał samochód ciężarowy. Trzech skazańców i trzech żołnierzy z karabinami wymierzonymi w bandytów, którzy mieli tablice z wypisanymi liczbami zamordowanych ludzi. Rozkuli ich, kazali powiedzieć ostatnie słowa. Każdy powtórzył: "Chaj żywe somostijna Ukraina". Samochód odjechał, a oni zawiśli i tak wisieli przez kilka dni. Widok upiorny, niektóre kobiety mdlały, krzyczały. Człowiek wieszany chyba się dusi, dostaje drgawek, aż głowa opadnie - koniec.

Demon go opętał i chciał się dostać do naszego wagonu.

Jak te sępiątka

W naszym wagonie towarowym jechały chyba cztery rodziny. Siwek, nasza pociecha, nasz skarb, jechał w oddzielnym. Na każdym dłuższym postoju trzeba było go uwiązać na długim sznurku i ganiać jak najwięcej. Za Przemyślem jakiś pijany sołdat upatrzył sobie bardzo ładną niewiastę, panią Tutak. Demon go opętał i chciał się dostać do naszego wagonu. Ledwie go wywalili na peron, a pociąg stał, to ten zbój zakręcił nasze drzwi drutem. Kolejarze nie wiedzieli, co jest w wagonie, więc odstawili go na boczny tor. Zanim ktoś usłyszał, że tam są ludzie i proszą, żeby im otworzyć, minęło trochę czasu. Biedny siwek, nie mając ruchu, umarł. Rozpacz nasza była wielka, strata ogromna. Tak ruszyliśmy w zupełnie innym kierunku. W sumie jechaliśmy około trzy tygodnie.

Czy tęsknię za Kresami? Wiem na pewno, że mój ojciec bardzo tęsknił i ciągle miał nadzieję, że kiedyś tam wróci.

Ukłony dla kolejarzy za to, że ratowali nas w potrzebie, że zawsze coś im się rozsypało, na przykład ziemniaki, a my jak te sępiątka czatowaliśmy na łące przy torach. Dobrze się rozumieliśmy. Dziękuję. Pozdrawiam panią Tutak, chyba też z rodziny kolejarskiej, która jechała z nami z Kresów Południowo-Wschodnich do Polski. Dziękuję tym, co uwiecznili w postaci tablic na cmentarzu w Zielonej Górze los umęczonych ludzi na Kresach.

Stefania Wybieralskaz Zielonej Góry

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.