Ja do dziś słyszę, jak te buty Ruskich skrzypią na śniegu!

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Tadeusza Rzeszutka
Szymon Kozica

Ja do dziś słyszę, jak te buty Ruskich skrzypią na śniegu!

Szymon Kozica

Znajomy Żyd Zouman powiedział do ojca: "Wam teraz tylko się bawić". Czy już wiedział, że szykuje się Sybir? - zastanawia się Tadeusz Rzeszutek, który pochodzi z Kamionki, a dziś mieszka w Sulęcinie.

Kamionka, gmina Lachowicze, powiat Baranowicze, województwo Nowogródek. Dziś do krainy swojego dzieciństwa porywa nas Tadeusz Rzeszutek. Jego dziadek Marcin i babcia Agnieszka Czachor pochodzili spod Kolbuszowej. W czasach zaboru austriackiego przenieśli się w okolice Nadwórnej, na północ od Stanisławowa. Później swoją wioskę nazwali Wiśniowce. Doczekali się trzech synów i pięciu córek. Jednym z dzieci był Karol (rocznik 1896), ojciec pana Tadeusza.

- Nie miał wykształcenia, dorabiał w majątku, ale patriotyzm miał wszczepiony. Gdy wybuchła I wojna światowa, miał już 18 lat, mógł zostać żołnierzem. Tułał się przez całą wojnę, na froncie austriacko-ruskim, ganiał bolszewików... - opowiada pan Tadeusz. - Ojciec był bardzo wierzący, tyle wojen przeżył i ani razu nie został ranny. Widać tak miało być. W wojsku dużo wiedzy zdobył.

Boże, jak krowy lubiły grykę

Po wojnach Karol Rzeszutek poślubił Julię Witkowską (rocznik 1904) i w 1921 roku przenieśli się "na swoje". - Ojciec dostał od Piłsudskiego 22,6 hektara ziemi w Kamionce, w tym 16 hektarów ornej, dwa łąki, dwa lasów, dwa pastwiska. Z wojska dostał też klacz i krowę - wylicza pan Tadeusz. - Wynajęli sobie w Lachowiczach kwaterę u Ciereszków i tam mieszkali, zanim pobudowali się w Kamionce. Postawili drewniany dom, bez podmurówki. Była kuchnia duża z piecem chlebowym i drugie pomieszczenie, które nazywaliśmy komora. Strych był, dom kryty strzechą.

Rzeszutkowie mieli sześcioro dzieci: Genowefę (rocznik 1922), Stanisława (1924), Danutę (1926 - zmarła, gdy miała dwa lata), Tadeusza (1929), Jadwigę (1932) i Leopolda (1933).

Rano, raniutko, rosa, słońca nie ma, mama dawała pajdę chleba, kubek mleka i ruszałem

- Przed wojną było ciężkie życie. Trzeba było hodować, paść, pilnować, sprzedawać, dorabiać się... - wzdycha pan Tadeusz. - Pierwsze, co ojciec zbudował, to piękna obora i stajnia pod jednym dachem. Stodoła już była. Kierat, młocarnia, wialnia, sieczkarnia. Mieliśmy dwa konie, dziesięć sztuk bydła (same krowy, w tym przynajmniej siedem dojnych), okresowo do 50 świń, bo był skup bekonów, a rodzice się budowali, więc potrzebne były pieniądze. Kury, gęsi, kaczki - drobiu zawsze były stada, wilki to porywały. W początkowym okresie rodzice mieli do pomocy kobietę i Janka.

Na polach rosło żyto, owies, jęczmień, łubin, gryka. Pszenicy nie siali. Obowiązkowo sadzili za to ziemniaki, w ogródku były też czerwone buraczki, cebula, marchew. - Jako sześciolatek już musiałem paść krowy, a może nawet i wcześniej. Rano, raniutko, rosa, słońca nie ma, mama dawała pajdę chleba, kubek mleka i ruszałem. Boże, jak krowy lubiły grykę, jak trzeba było pilnować - wspomina pan Tadeusz. - Później to już za konia się brałem, bardzo lubiłem zaprzęgać.

Brat Stasiu miał już 15 lat, to gospodarz pełną gębą!

Przed wojną zdążył skończyć trzy klasy szkoły powszechnej w Lachowiczach. - Była tam szkoła żydowska, polska i nie wiem, czy Białorusini nie mieli swojej - zastanawia się pan Tadeusz. - A 1 września 1939 ojca powiadomili, że ma się stawić do komendy uzupełnień. Żniwa jeszcze nieskończone, a on od razu poszedł, dostał przydział do ochrony mostu kolejowego na rzece Szczarze. Musieliśmy sami zboże wozić do stodoły. I wszystko żeśmy zrobili. Brat Stasiu miał już 15 lat, to gospodarz pełną gębą! Ojciec wpadał jeszcze od czasu do czasu, bo miał rower, a to były cztery kilometry.

Wam teraz tylko się bawić

17 września 1939. - Niedziela, ja pasłem krowy, piękne słoneczko było - pamięta pan Tadeusz. - Z naszej łąki do zabudowań 600-700 metrów. Położyłem się, a tu samoloty błyszczą w słońcu. Ale czyje to samoloty? Chyba już rosyjskie. I wtedy właśnie, o 8.00-8.30, ojciec się zjawił. Z karabinem, w mundurze i z tym rowerem. Już wiedział...

"Wam teraz tylko się bawić". Czy już wiedział, że szykuje się Sybir?

- Wieczorem weszli Ruscy. Zachmurzyło się. Na gościńcu zebrali się mieszkańcy. My, dzieciaki tam się bawili. I samochody zaczęły jechać. Tylko kierowca i komandir. Do Lachowicz. I co? Do dzisiaj to widzę: Żydzi witali Ruskich - podkreśla pan Tadeusz. Gdy weszli Rosjanie, ze sklepów zniknął towar. Ludzie od razu odczuli biedę, nędzę. - Żydzi pochowali wszystko, czym handlowali. Znajomy Zouman powiedział do ojca: "Wam teraz tylko się bawić". Czy już wiedział, że szykuje się Sybir? - pan Tadeusz zawiesza głos.

Rodzina Rzeszutków. U góry od lewej: Jadwiga, mama Julia i Gienia. U dołu od lewej: Tadeusz, Stanisław, ojciec Karol i Leopold.

Rzeszutkowie mieszkali już wtedy w nowym domu, podpiwniczonym, drewnianym, ale z podmurówką z kamieni, krytym blachą. Rodzinie przydzielono bieżeńców z Warszawy, czyli uciekinierów przed Niemcami, nazywali się Goskowie. - Ruscy nasyłali na nas kontrole. Trójkami chodzili, wypytywali, notowali. Data i miejsce urodzenia, jaki majątek... Po kilku dniach wracali i sprawdzali, czy to faktycznie jest - dodaje pan Tadeusz.

Zima 1939/1940 była strasznie śnieżna. I mroźna. - Żeby dojść do nas do domu, trzeba było taki kanał wyżłobić - opisuje pan Tadeusz. - Psa mieliśmy, Cienika. Jak tylko wypuściliśmy go z domu, biegł na ulicę i wył w kierunku wschodu... Czy coś przeczuwał?

Kładziemy się na podłodze...

- Ja do dziś słyszę, jak te buty Ruskich skrzypią. Była północ, może pół godziny po. Stukają do drzwi. Stukają fest. I po polsku: "Rzeszutek!". Ojciec w bieliźnie: "Kto tam?". Oni: "Swój". Ojciec otwiera i... "Ruki wwierch!". Przeszukanie, przewracają szafy, łóżka. I dają nam pół czasa: "Sabirajties!". Szok, mama szaleje. Okazało się, że u nas nie ma chleba. Jest w dzieży, jutro ma być pieczony. Ruski pyta: "A co masz?". Słoninę. Wziął taki płat, poszedł, wrócił i przyniósł chleb.

Mój Boże, oni największy mieli głód, prawie nic nie mieli...

Młodsze dzieci w pierzynach załadowali na sanie, a rodzice, najstarszy brat i siostra ruszyli pieszo na towarową stację kolejową do Rusinowicz. - Stoi pociąg - jak oni nazywali: eszelony - bydlęce wagony. NKWD-ziści dyrygują. W wagonie żeliwny piecyk, komin do dachu, przy drzwiach wycięty kwadracik i korytko do załatwiania się. Każą nam się ładować. Wolna tylko najwyższa półka przy suficie. Tam nas, dzieciaków i tobołki wpakowali - relacjonuje pan Tadeusz. - W naszym wagonie była rodzina Masiejczyków, 11 dzieci. On był gajowym. Mój Boże, oni największy mieli głód, prawie nic nie mieli...

Rzeszutków poratowali Żaguniowie, sąsiedzi z Kamionki. Gdy tylko dowiedzieli się o nocnej akcji, przygotowali wałówkę i przy pomocy kolejarzy dotarli do wywożonej rodziny. - Wtedy to już inaczej było, można komuś dać coś, podzielić się - nie ukrywa pan Tadeusz. - Po dwóch dniach zaciągnęli nasz transport do Baranowicz. I nawet tam Żaguniowie podrzucili nam jedzenie! W nocy ruszyliśmy. Po drodze raz dziennie Ruscy dawali posiłek. Ojciec wzywał dwóch ludzi, brali dwa wiadra i w jednym przynosili zupę, w drugim wrzątek. W wagonie kobiety to dzieliły - najpierw dzieciom, a co zostało, to starszym.

Każą nam się wyładowywać. Patrzymy - nic nie ma. Tylko las, drzewa sosnowe.

Transport minął stację graniczną Stołpce i zatrzymał się w szczerym polu. Wokół nie było nic, stał tylko drugi pociąg, kazali się przesiadać. - Wagony pulmany, z podwójnymi kołami z każdej strony - objaśnia pan Tadeusz. - Do takiego pulmana to ludzie z dwóch wagonów musieli się zmieścić. Jedziemy dalej, kierunek wschód. Moskwa. Oczywiście portret Stalina ogromny, przez szparki zobaczyliśmy. Przez głośniki nadają, jaki tu dobry kraj, jaki dobrobyt, batiuszka Stalin... I tak jechaliśmy. Pociąg leciał, leciał, leciał, aż stanął. Każą nam się wyładowywać. Patrzymy - nic nie ma. Tylko las, drzewa sosnowe. I tor, że pociągi mogą się minąć. Wiatr wieje, śnieg sypie, ale mrozu nie ma, tylko minus dziesięć.

Po ludzi z transportu co godzinę przyjeżdżał samochód ciężarowy. - Bez plandeki, tylko skrzynia. Jak nas zabierali, to już było ciemno - zaznacza pan Tadeusz. - Wjeżdżamy, brama drewniana. Podjeżdżamy pod barak numer siedem, każą wysiadać. Otwieramy drzwi, każą wejść na prawo - tu mamy mieszkać. Pokój z pięć metrów długi i trzy szeroki. Nic tam nie ma, ani stołka, ani krzesła, tylko podłoga drewniana i ściany z kloców. Kładziemy się na podłodze...

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.