Beata Bielecka (oprac. Michał Korn)

Ruscy zaczęli burzyć nasze kościoły, zabijali księży, nikogo z naszych nie brali do lepszej pracy

Czasami, gdy Weronika Sebastianowicz wspomina przeszłość, która boli do dziś, ma przed oczyma ojca. Fot. Mariusz Konopka Czasami, gdy Weronika Sebastianowicz wspomina przeszłość, która boli do dziś, ma przed oczyma ojca.
Beata Bielecka (oprac. Michał Korn)

- Nie jesteśmy Polonią na Białorusi, bo nie przyjechaliśmy tu na zarobek. Mieszkamy na tych ziemiach z dziada pradziada - powtarza często Weronika Sebastianowicz. Gdy by myślała inaczej, uniknęła by prześladowań i łagrów. Ale dla niej Kresy za wsze będą polskie.

Urodziłam się w 1931 roku i odczułam jeszcze radość ojczyzny - pani Weronika wraca myślami do swojej rodzinnej wsi Pacewicze, w powiecie wołkowskim. Z opowiadań dziadków pamięta, że Pacewicze były kiedyś malutką wioską. Mieszkały tam raptem trzy rodziny, przy jednej ulicy, m.in. Oleszkiewiczów, z których po chodzi. - Jak przyszłam na świat to były już czte ry ulice i ponad 180 rodzin - wspomina. W dodatku brukowane. - Tata pracował jako inżynier dróg i mostów i z ludźmi sam kładł ten bruk - mówi. Niedawno dowiedziała się, że z Pacewicz pochodził też jej legendarny dowódca Maciej Kalenkiewicz Kotwicz.

Czasami gdy wspomina przeszłość, która boli do dziś, przed oczy ma ojca, który przychodzi do do mu, gdzie leży już spakowany cały ich dobytek i mówi, że nie jadą do Polski. Że tak nie może być, żeby zostawić swoją ziemię. - Wierzył po wojnie, że Polska tu jeszcze wróci. Dlatego zostaliśmy. Ruskom na po żarcie - wspomina.

Ale wtedy nie dostrzegaliśmy różnic między sobą. Oni szli do cerkwi, my do kościoła, potem siadaliśmy na ławkach i rozmawialiśmy.

Kara za miłość

Nie czuję żalu, że tak się stało. Może tylko wtedy, gdy myśli o bracie. W czasie wojny działał w konspiracji. Był zastępcą komendanta. Zginął w 1952 roku w obławie NKWD. Otoczony, ciężko ranny, popełnił samobójstwo, żeby nie dać się złapać. - Dzisiaj, gdyby była taka potrzeba, dokonałabym tych samych wyborów. Niech by nawet te łagry były, te śledztwa, łamanie palców w drzwiach... To nauczyło mnie, jak trzeba kochać ojczyznę, bo ten, kto ma ją na co dzień, nie wie te go. W tym, że została na Białorusi widzi głębszy sens. - Dzięki temu, że tu jesteśmy, za chowaliśmy nasze tradycje. Inaczej nie byłoby śladu, że to polskie ziemie. Nie raz piszą o nas „kombatanci z Białorusi”, a my nie kombatanci, tylko żołnierze AK. I nie z Białorusi, bo Białoruś była hen tam, za Mińskiem Białoruskim. O tym, że tu była Polska świadczą cmentarze naszych przodków, wszystkich okresów: powstania styczniowego, lat dwudziestych, 1939 roku... - przypomina.

Z dzieciństwa pamięta, że w jej wsi mieszkało dużo Białorusinów. Więcej niż Polaków. - Ale wtedy nie dostrzegaliśmy różnic między sobą. Oni szli do cerkwi, my do kościoła, potem siadaliśmy na ławkach i rozmawialiśmy. W święta prawosławne my, katolicy, staraliśmy się nie pracować, żeby nie obrazić ich uczuć, oni nie pracowali w nasze święta. Inaczej wtedy było - opowiada.

Diabły z gwiazdami

Aż przyszedł 17 września 1939 roku. Do wsi weszli czerwonoarmiści. - Myślałam, że to jakieś diabły. Byli brudni, obdarci, z wielkimi gwiazdami na czapkach. Komuniści, którzy na nich czekali, zrywali kwiaty i rzucali im na samochody. A ja wyrywałam korzenie po tych kwiatach i też rzucałam. Osiem lat wtedy miałam, ale jakąś nienawiść poczułam. Przyszłam do domu, mama pyta, gdzie się tak wysmarowałam, a ja jej na to, że rzucałam korzenia mi w „diabły”.

Dwa dni później jeden z „diabłów” przyszedł po jej ojca. - Bo ty pan - tłumaczył. Gdy chciał do niego strzelić, siostra podbiła mu karabin. Kula trafiła w sufit, a ojciec zdążył uciec. Pojechał do Wołkowyska, bo tam grupowała się już inteligencja, która zakładała Związek Walki Zbrojnej. To był dla nas początek konspiracji - mówi pani Weronika. Wciągnął się w nią ojciec, brat Antoni, a potem i ona. Początkowo nosiła tylko meldunki. Miała 13 lat, jak złożyła przysięgę.

Ruscy zaczęli burzyć nasze kościoły, zabijali księży, nikogo z naszych nie brali do lepszej pracy

Do stała pseudo nim „Różyczka”. Potem słowa przysięgi powtórzyła w sierpniu 1945 roku, już po rozwiązaniu AK, gdy większość żołnierzy wyjechała do Polski. Czy pamięta moment, gdy usłyszeli, że ich dom nie jest już w Polsce? - Nam nie trzeba było te go mówić, my to natychmiast odczuliśmy - wspomina. - Ruscy zaczęli burzyć nasze kościoły, zabijali księży, nikogo z naszych nie brali do lepszej pracy - opowiada.

25 lat łagrów za AK

Najgorsze przyszło jednak później. Ojca co chwilę zamykali, a potem obiecywali, że odzyska wolność, jak brat wyjdzie z lasu. - Tolek jednak powtarzał, że nie może tego zrobić, bo złożył przysięgę na wierność ojczyźnie - wspomina. Potem aresztowali ją. Miała 19 lat, jak trafiła do więzienia w Grodnie. Chcieli, żeby wydała brata. Co noc brali ją na „badanie”. Mu siała klęczeć i trzy mać w górze cegły. Traciła przytomność, odzyskiwała, gdy ją bili. Na dzień wracała do karceru: cztery betonowe ściany, lejąca się zewsząd woda, biegające szczury i kubek metalowy na łańcuchu.

(...) Rosjanie wywozili zmarłych i tych, którzy byli już za słabi, żeby pracować. - Rzucali ich wszystkich w step. Całą zimę tam leżeli (...)

Potem przenieśli ją do łagru, gdzie miała zajmować się psychicznie chorymi, w większości polskimi naukowcami, lekarzami... Co parę tygodni była selekcja i Rosjanie wywozili zmarłych i tych, którzy byli już za słabi, żeby pracować. - Rzucali ich wszystkich w step. Całą zimę tam leżeli, a jak przyszła odwilż kopano groby i ich tam wrzucano. Jak nie śpię, a nie śpię już często, to widzę oczy tych ludzi. I wtedy już w ogóle nie mogę zasnąć. Gdyby Bóg chciał wskrzesić więźniów łagrów, to w całej Rosji ziemia by się pod niosła - mówi.

Przyszedł nawet taki moment, gdy miałam już dzieci, że chciałam się powiesić, bo tak trudno było. Nie do przeżycia

Potem była prawie trzy la ta na Syberii. Pracowała w tajdze przy wyrąbie lasu. - Piła ważyła 36 kg, a ja niewiele ponad 40, bo głód tam był straszny - wspomina. Na różańcu zrobionym z chleba modliła się, żeby w końcu najeść się do syta. Ale przede wszystkim, żeby zobaczyć ojca i mamę. - I chyba Bóg mnie posłuchał, bo nie wiadomo, co by było, gdyby Stalin nie zdechł? - mówi. I od razu jakby tłumacząc się za te słowa dodaje: - Próbuję, ale nie umiem do końca wybaczyć.

Po powrocie z łagrów też nie było łatwo. Od mamy często słyszała, że 10 córek oddałaby za jednego syna. - Nie mogła się pogodzić ze śmiercią Tolka. Jeździła po cmentarzach, szukając jego grobu, zaczęła pić. Nigdy nie dowiedzieliśmy się, gdzie został pochowany - mówi. Przeszłość nie dawała o sobie zapomnieć, ale też wciąż wpływała na teraźniejszość.

Z mężem zbudowała w Skidlu mały domek. Ale gdy gdziekolwiek chciała iść do pracy, zawsze słyszała, że jest bandytką. Wy rok 25 lat łagrów dostała za „utrzymywanie przestępczego kontaktu z nacjonalistyczną bandą tzw. Armią Krajową”. - Przyszedł nawet taki moment, gdy miałam już dzieci, że chciałam się powiesić, bo tak trudno było. Nie do przeżycia - łzy na samo wspomnienie kręcą się w jej oczach.

I dopiero wtedy go poznałam. To był Marian Zając „Bahniewicz”, nasz komendant łączności. Okazało się, że mieszkał w Słubicach.

Potem bała się już tylko o dzieci. Syn skończył marynarkę w Kłajpedzie, ale nie dali mu wizy, żeby nie mógł pływać. Bo je go matka to zdrajca ojczyzny. Naprawia dziś lodówki. Córka skończyła studia w Petersburgu. - Starała się o pracę w stoczni. O mały włos by jej nie dostała, ale znajomy ubek z naszej wsi, który też tam pracował, schował jej dokumenty i nie wyszło, że byłam politycznie sądzona - opowiada pani Weronika. Gdy córka zadzwoniła do niej i powiedziała, że ma pracę, myślała, że jej serce nie wytrzyma nadmiaru radości.

Odnaleźli się po 50 latach

Co roku 11 listopada pani Weronika i 70 żołnierzy AK, którzyżyją na Białorusi, wkładają mundury, choć im nie wolno, i idą na polskie cmentarze. - Już się nie boimy i chyba to jest dla Łukaszenki naj gorsze - mówi. Co roku jeżdżą też do Warszawy na zjazd łagierników i żołnierzy AK. - Raz jakiś mężczyzna zaczął mnie wypytywać skąd pochodzę - wspomina. - Mówię, że z Grodzieńszczyzny. Ale skąd dokładnie? Powiedziałam, a on zaczął wypytywać o Weronikę Oleszkiewicz. Myślę durny, czy co. I dopiero wtedy go poznałam. To był Marian Zając „Bahniewicz”, nasz komendant łączności. Okazało się, że mieszkał w Słubicach. 50 lat się nie widzieliśmy. Był w lubuskim okręgu żołnierzy AK, który wystawił mi legitymację światowego związku
AK. Do dziś ją mam. On już nie żyje...

Beata Bielecka (oprac. Michał Korn)

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.