Wydarzenia Zielonogórskie. Tak, rzucałem wtedy kamieniami

Czytaj dalej
Fot. Dariusz Chajewski
Dariusz Chajewski

Wydarzenia Zielonogórskie. Tak, rzucałem wtedy kamieniami

Dariusz Chajewski

- Nie, nigdy nie czułem się chuliganem, nie poszedłem tam, aby tłuc witryny, ale żeby walczyć o Dom Katolicki - mówi Zenon Kamiński.

Jak to się stało, że znalazł się pan w centrum wydarzeń, nazwanych później „zielonogórskimi”?
W maju 1960 chodziłem do szkoły zawodowej przy Bema w Zielonej Górze. Około południa szkołę obiegła informacja, że coś się dzieje w śródmieściu, że władza chce odebrać Dom Katolicki, a ludzie się z tym nie godzą. Przyznam się, że nie słyszałem o tej sprawie wcześniej, ale oczywiście wiedziałem, jakie ten obiekt miał znaczenie, całe miasto chodziło tam na imprezy. Jak usłyszeliśmy, to się zerwaliśmy...

Pierwsze wrażenie?
Trochę jak na wojnie. Cała akcja miała miejsce w okolicy komendy na Kasprowicza. Wszystko działo się jakby falami. Raz milicja goniła ludzi, a później milicja uciekała. Tak było dopóki nie przyjechały posiłki ZOMO z Gorzowa i Poznania. To tak trwało kilka godzin. Najbardziej spektakularnym wydarzeniem było spalenie milicyjnego samochodu przed komendą.

Pamięta pan, kto to zrobił?
Proszę sobie wyobrazić, że dziewczyna, chyba małoletnia. Poszła z ogniem na samochód. Od strony dworca, jakby na wprost wejścia do komendy. Zaczęło się od tego, że podjechał motocyklista z koszem, wie pan, z takim dla pasażera. Kilku mężczyzn przechyliło motocykl i benzynę wylali na jakąś szmatę. I wtedy ta dziewczyna poszła... Auto, taka więźniarka, spłonęło doszczętnie. Jeszcze dziś, gdy się przyjrzymy pobliskiemu kasztanowcowi znajdziemy ślady ognia. Spalony samochód to taka więźniarka, drugi milicyjny samochód został wepchnięty do pobliskiego basenu przeciwpożarowego.

Raz milicja goniła ludzi, a później milicja uciekała

Zamieszanie było ogromne...
To był ruch, szum, jakby wrzód pękł. Bo moim zdaniem nie chodziło tylko o Dom Katolicki, ale o wszystko, co wówczas się działo. Oczywiście rzucałem kamieniami, jak mogło być inaczej, byłem z samego przodu. Milicjanci te kamienie odrzucali w naszą stronę. Pamiętam, jak w pewnym momencie, od strony ul. Reja, wyszła grupa pięciu, sześciu mężczyzn z czerwonymi opaskami i zaczęli zwoływać ludzi do marszu ulicami. Ktoś nagle krzyknął z tłumu „to ubecy”, gdyż rozpoznał jednego z agitatorów. Dwóch się schowało do budki telefonicznej. Tłum się rzucił, mężczyźni uciekli. Myślę, że była to próba wyciagnięcia protestujących z placu. Później zaczęły dojeżdżać posiłki, milicjanci zdobyli przewagę. Na szczęście nie strzelali, chociaż co chwilę ktoś ostrzegał, że mogą sięgnąć po broń.

Dlaczego sięgnął pan po kamienie?
To był taki wewnętrzny nakaz, przekonanie, że zabierają nam coś naszego. Ciągle, w domu, od małego słyszałem, że nasze miasto to... Czerwona Góra. Ale, gdy doszło co do czego, ludzie wyszli. Pamiętam, jaka była radość, duma, gdy udało nam się milicjantów zapędzić w narożnik, nie mogli się ruszyć. Poszedł gaz, ludzie płakali, ale nie odpuszczali. Bo tłum, proszę pana, to jest siła, ogrom, gdy rusza fala, jest nie do zatrzymania. Inaczej. Potrzebna jest duża moc, aby ją powstrzymać. Ludzie byli tak zdeterminowani, tak nabuzowani tym wszystkim, co się działo w kraju. Nie zapomnę kobiet, dziewcząt, które rwały bruk i donosiły amunicję, my tam, w pierwszym szeregu, czuliśmy wsparcie tego tłumu. Wszyscy byli bardzo zaangażowani w sprawy religijne. Wszyscy mieli dość kontroli i nawet gdyby nie było sprawy Domu Katolickiego, to i tak ten wrzód by pękł.

Ktoś tym kierował?
Nie mam takiego wrażenia. To było spontaniczne. Pewnie gdyby ktoś się pojawił, przywódca, tłum by go zaakceptował. Jednak tam każdy działał na własną rękę, czasem tworzyły się grupki, ale to był jeden tłum.

Jak duża była skala tego protestu?
Gdy się pojawiłem, była 11.00, może 11.30. Tłum sięgał od komendy, przez cały plac do Domu Katolickiego, wokół kościoła... Ludzi przybywało. Nad głowami latał helikopter, ludzie mówili, że coś zrzucał. Mój kolega Zając, pamiętam, takie krzywe nogi miał, zdobył rakietnicę z tego płonącego samochodu. Policjanci robili zdjęcia z okienka na dachu komendy. I on strzelił kilka razy w tym kierunku...

Jak dla pana skończył się ten dzień?
Gdy zaczęło być ciężko, uciekałem w kierunku dworca autobusowego. Wpadłem na korytarz, aby przejść na ulicę Lisowskiego. Niestety, drzwi były zamknięte i tam mnie dopadli. Trochę dostałem pałkami. Potem uciekałem przez plac Słowiański do domu.

Skuli mnie i zaprowadzili do warszawy, takiego garbusa i zawieźli na ulicę Wąska, czyli dzisiejszą Partyzantów

Jednak tak naprawdę to nie był koniec...
Niestety. Nazajutrz poszedłem do szkoły. Nauczyciel matematyki, pamiętam, były marynarz bez jednego palca, rozpoczął rozmowę na temat tego, co się zdarzyło. „Aleśmy im dali łupnia, byliście, widzieliście?”. Wówczas koledzy do mnie „Opowiedz Zenek, byłeś najbliżej”. Opowiedziałem. Na trzeciej lekcji, to był rysunek techniczny, nauczyciel Piotrowski powiedział: „Będziemy musieli jednego z nas pożegnać”. Nie skojarzyłem. Pięć minut później w drzwiach stanęło dwóch smutnych panów, kazali wziąć teczkę...

Krótko mówiąc został pan aresztowany?
Nie wiem, czy było to aresztowanie. Skuli mnie i zaprowadzili do warszawy, takiego garbusa i zawieźli na ulicę Wąska, czyli dzisiejszą Partyzantów. Na korytarzach pełno było sienników, jeden przy drugim, gdzie pokotem leżeli ludzie z bronią, w pełnym oprzyrządowaniu. Mnie zaprowadzili na dół, do celi. Tam był już jakiś starszy mężczyzna. Na drugi, może na trzeci dzień znów mnie skuli i odprowadzili do więźniarki. Trafiłem do Głogowa, do domu poprawczego. Chyba 10 czerwca odbyła się rozprawa w Zielonej Górze i dostałem propozycję nie do odrzucenia. Mogłem odkupić swoje winy, pracując przy żniwach. I tak było, pracowaliśmy w okolicy Głogowa, w grupie 10-12 osób. Same małolaty, ale z Zielonej Góry byłem chyba tylko ja. Z tych wydarzeń zielonogórskich spotkałem tylko jeszcze jedną osobę.
To był Lutowski, ale później już go nie widziałem. Potem jeszcze kilku przywieźli. W tych wydarzeniach brał udział ogrom młodzieży, musieli ich porozwozić po ośrodkach.

Ciągle, w domu, od małego słyszałem, że nasze miasto to... Czerwona Góra. Ale, gdy doszło co do czego, ludzie wyszli.

Mieli dowody przeciwko panu?
Były zdjęcia robione z tego okienka przy Ksprowicza. Byłem na nich, ale miałem jakieś takie szczęście, że zawsze bokiem byłem. Nie poznali. Ale teraz moje zdjęcie wisi na każdej wystawie IPN.

Wrócił pan do szkoły?
O nie, to nie te czasy. Transportem zostałem przewieziony do Zielonej Góry, przez kilka lat miałem kuratora, który mnie kontrolował. Do szkoły wrócić nie mogłem i powiedziano mi wprost, że nie mam się co starać. Jako szesnastolatek zacząłem pracować jako pomocnik mechanika. Później oczywiście ten dzień odbijał mi się czkawką, czułem że mam wilczy bilet. Na przykład miałem już dostać pracę w Lumelu, ale usłyszałem, że nie mam szans. Tak było z wieloma ludźmi. Na przykład w tłumie spotkałem mojego wujka Franciszka Kamińskiego, który trzy lata dostał. Odwoływał się, ale to odwołanie nie zostało uwzględnione.

Przez lata był pan chuliganem.
Ale nigdy się nim nie czułem. Nie poszedłem tam, nie sięgałem po kamienie, aby rozbijać witryny sklepów. Ale po to, aby obronić Dom Katolicki. Jednak tak sobie myślę, tam, wtedy była masa moich znajomych, nie chcę podawać nazwisk, mogą sobie nie życzyć, ale oni jakby zapomnieli o tym, co się stało, wyrzucili to z pamięci. Wymazali. A i ja nie sądziłem, że będę tak mógł o tym rozmawiać, wspominać...

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.