Dariusz Chajewski

Dokąd tory poniosły, czyli z ziemi polskiej do Polski, na kresy z Kresów

Dokąd tory poniosły, czyli z ziemi polskiej do Polski, na kresy z Kresów Fot. Archiwum prywatne
Dariusz Chajewski

Andrzej Janion z podzielonogórskiej Letnicy spisał dzieje swoje i swojej rodziny. Tym razem podzielił się z nami wspomnieniami z drogi na zachód i pierwszych dni w Winnym Grodzie. I wielka prośba pana Andrzeja, który szuka ludzi, którzy wywodzą się jak on z Janowa Poleskiego...

Mamy zatem rok 1945 i Zielonągórę. Tak, tak się na początku pisało.

Pod koniec sierpnia na rogu Lipowej pan Krajewski otworzył pierwszą piekarnię. Wypiekał w niej wspaniałe, pszenne kajzerki, pyszki (zwyczajne bułki) i, oczywiście, pachnący zakwasem chleb.

Nareszcie mogliśmy zrezygnować z pieczonych na płycie lepioszków, które nie były znowu aż tak złe, ale co chleb to chleb! Na drugim zaś rogu Lipowej pani Majewska otworzyła sklepik ze słodyczami. I jeżeli człowiek postarał się i nazbierał pudełko okurków „Triumfów” (marka papierosów ), to można było za nie dostać aż całego anyżowego dropsa.

Przeczytaj pierwszą część wspomnień Andrzeja Janiona

Coraz bardziej normalnie

W tym samym czasie, nieopodal, na rogu Walki Młodych i Akacjowej, pan Pieprzyk otworzył fryzjerstwo, gdzie można było się ostrzyc, ogolić i zrobić ondulację, a na Klonowej Toczek wymyślił swoje radio „Jan To”, które mu UB szybko skonfiskowało, bo ponoć bardzo czysto odbierało „Wolną Europę”. Na kolei zaś nocą często było słychać strzelaninę. Ponoć Ruscy strzelali do ormowców albo ormowcy do Ruskich, „czort ich tam razbierot”. W każdym razie często tam strzelano. Kiedyś tak postrzelili Ryśka K. Nie pamiętam tylko, czy to on pilnował tego węgla, czy go kradł? Aha, i jeszcze jedno. Na Batorego utopiłby się w basenie Piotrek But(d)ycz, ale na szczęście zdążyłem zawołać jego ojca. Hm, dużo się wtedy działo...

Wypełnione obowiązkami letnie dni mijały tak szybko jak letnie burze, które owego upalnego lata nawiedzały miasto dzień w dzień, aż nadeszła jesień. A jesień dla dzieciaków to oczywiście szkoła, na którą tęsknie się wyczekiwało w czasie okupacji. W domu mówiło się o gimnazjum, tymczasem skończyło się na zwykłej podstawówce.

- Dobre i to na początek dla takiego mędrka jak ty - żartował brat Romek. A ja czułem się nieco rozczarowany, nie rozumiejąc kolejności edukacyjnego wtajemniczenia.

Heniek był pedantem, więc znacznie wcześniej o wszystko zadbał i był dobrze przygotowany do szkoły. Baśka wybrzydzała nad swoim krakowskim serdakiem, bo i rzeczywiście wyrosła z niego, ale na szczęście pasował na nią serdak Marysi, która wyszła za mąż i chyba nie miała już się w niego stroić. Najgorzej było ze mną. Pal sześć brak tornistra, i tak nie było co w niego włożyć. Ale te nogi? Nawet szczotką ze słonecznika nie można było zszorować z nich rzepy. A kiedy już czerwieniały żywym ciałem, okazało się, że nie mam co wsadzić na te stopy. Heniek stanął jednak na wysokości zadania i w ciągu nocy, w czasie dyżuru w bimbrowni, skonstruował mi z rowerowej opony coś na kształt sandałów.

Do szkoły

Bratowa Luba była nauczycielką, więc około 19 października 1945 roku, z samego rana ustawiła nas gęsiego i powiodła na plac Słowiański do szkoły.

Heniek i Baśka dostali się do wyższych klas, bo w czasie okupacji uczyli się w domu. Mnie natomiast, ku mojemu niemałemu rozczarowaniu, wsadzono do pierwszej klasy, choć doskonale liczyłem monety z „gry w pieniądze”.
O nauce w szkole to ja marzyłem od dawna, a może nawet i wcześniej. Chciałem być równie mądry jak starsze rodzeństwo. Jednakże już pierwsze minuty mojej edukacji bardzo mnie rozczarowały.

Wepchnięto mnie do klasy, w której znajdowało się już z sześćdziesięciu pierwszoklasistów. Ja byłem chyba najmłodszym i najmniejszym z nich, przez co od razu poczułem się jak zając między wilkami.

Co mówiła pani przy czarnej tablicy, nie słyszałem, bo stare konie Mietek Rojewski i Zbyszek Piwoński, którzy nawet się już golili, nabijali się z moich sandałów i króliczej torby na książki, którą sobie sam uszyłem z cennego futra, a z której byłem tak dumny, bo przecież to własny pomysł i własna robota. Do tego jeszcze jakiś inny dryblas, uczesany na Hitlerka z domalowanym wąsikiem, palił skręta z tabaki i dmuchał mi w nos kwaśnym, cuchnącym dymem.
Miałem dość takiej szkoły. I kiedy tylko zadzwonił dzwonek na przerwę, wyrwałem się z tej ciżby i pobiegłem przed siebie z silnym postanowieniem, że już nigdy tam nie pójdę, choćby mnie i wołami zaciągano.

Warto się było zgubić

Na plac Słowiański można było dojść trzema stromymi uliczkami. Ja o tym nie wiedziałem, więc zbiegłem tak, jak zapamiętałem, ale zupełnie w przeciwnym kierunku. Wydawało się, że idę dobrze w lewo, a w rzeczywistości oddalałem się od domu coraz dalej i dalej, aż znalazłem się gdzieś w okolicach piastowskich wzgórz, całkowicie zagubiony i zdezorientowany.

Po początkowym wielkim strachu uspokoiłem się. Jeść było co. W sadach gałęzie drzew uginały się pod ciężarem jabłek, gruszek, śliwek, a w piwnicach niezamieszkałych domów stały szeregi słoików z kompotami, mięsiwem i butle z winem.

Jak mnie odnaleziono, nie pamiętam, bo akurat próbowałem kolejne wino. Pamiętam natomiast, że stało się to po trzech dniach.
Mimo solidnego lania dyscypliną w swoim postanowieniu byłem dosyć konsekwentny. Nie dlatego, że nie chciałem się uczyć, co to, to nie, bardzo tego pragnąłem, ale bałem się ciasnoty w klasie i oczywiście golących się już dryblasów. Na szczęście w dosyć krótkim czasie otwarto nową szkołę na ulicy Widok i rozdzielono uczniów klas pierwszych wedle wieku.
Mimo rozlicznych i nieodwołalnych obowiązków domowych, nauka szła mi nieźle. Miałem bowiem w spadku po Marysi czy Ryśku przedwojenny elementarz i książkę do rachunków. To był wielki skarb, bo książek jeszcze nie drukowano. Gorzej było z zeszytami, bo nie wszystko dało się załatwić rysikiem na tabliczce. Ten problem rozwiązałem w taki sposób, że liniowałem bądź kratkowałem odwrotne strony naklejek na butelki z winem i niemieckich kwitariuszy, których sporo znalazłem w kolejowych magazynach i winiarni.

Obejrzyj film "Kresy"

Czego oko nie widzi

Pod koniec października Rysiek przywiózł gdzieś spod Lubska wagon załadowany słomą i sianem dla naszego inwentarza. Przywiózł ziemniaki, kapustę, buraki, marchew, no i zboże na mąkę, i bimber przede wszystkim. Musieliśmy to wszystko piorunem gdzieś pochować, tak jak za okupacji. Mówiono: „czego oko nie widzi, tego sercu nie żal”, a licho nie śpi. Tym lichem byli przedstawiciele państwa ludowego w postaci różnych agentów, którzy czuwali, żeby ludziom nie powodziło się za dobrze. Albowiem każdy, któremu dobrze się wiodło, był podejrzanym, wrogiem klasowym lub imperialistycznym agentem.

Oczywiście, nie chowaliśmy tego ani przed sąsiadami, ani przed złodziejami. Żyliśmy przecież pośród swoich, krajanów, wśród których instytucja złodziejska była jeszcze nieznana. W tamtych czasach bowiem nie złodziej, lecz własna władza była największym zagrożeniem.

Musieliśmy wszystko pochować, bo... Nie pamiętam dokładnie, czy to chłopom nie wolno było sprzedawać, czy też nie wolno było od nich kupować. Nazywało się to spekulacją, a posiadaczy takich dóbr nazywano spekulantami, za co można było nieźle „beknąć na Łużyckiej” (więzienie).

Lek na wesołość

Bimbrem śmierdziało wszędzie i na Traugutta, i na Walki Młodych, i na kolejowych rampach, i wreszcie na dobrą sprawę w każdej chałupie. Bo ponoć w owych trudnych, aczkolwiek radosnych czasach, bimber pędzono w każdym szanującym się domu. Bimber był najlepszym i najbardziej niezawodnym środkiem płatniczym i korupcyjnym. Nie wiem, skąd to wyszło, ale kolejarze mówili i to całkiem poważnie, że ci, co tak węszyli, pochodzili z Grodziska. I choć oni „oglądali dupę z bliska”, to nie znali się na bimbrownictwie, więc łatwo było ich przekupić. Śmierdziało bimbrem, ale był na to sposób. Zabijano go paloną słomą. W identyczny sposób jak się wygania muchy z domu. Papieru na muchy jeszcze nie wyrabiano.

Jesień była polska, bo w Polsce i rzeczywiście złota jak w 1939. Do tego wbrew kalendarzowi, wieczory i noce były nadal ciepłe jak przed św. Hanką. Taka ciepła aura sprzyjała towarzyskim spotkaniom.

Na naszym podwórku, o zmierzchu, przy wodnej pompie, spotykała się młodzież z sąsiednich ulic. Opowiadali sobie „mrożące w żyłach krew” przygody z czasów okupacji. Opowiadali kawały, flirtowali i śpiewali popularne wówczas piosenki, których teksty można było kupić w każdym sklepiku.
Tym spotkaniom przewodził zazwyczaj Stefek Jochimiuk, zwany Pepko z racji jąkania się. On wszakże, mimo tej wady, znał i potrafił najlepiej opowiadać kawały o Jewrejach, Szkopach (Szwaby) i Kacapach. Ponadto umiał świetnie bawić i organizować te młodzieżowe spotkania. Nieraz wywoływano nawet duchy.

Za rokiem rok

Czas pędził szybko i nim się człowiek obrócił, był już 1947 rok. Do tego czasu Romek został naczelnikiem na kolei i wyprowadził się. Rysiek wyprowadził się do żony na Batorego. Marysia pojechała za mężem do Krosna, a Mamert do Przemyśla. W domu na Traugutta została tylko mama i czwórka nas małolatów.
Żyliśmy z maminej renty po ojcu, 700 zł, ale to było za mało. Postanowiono więc skorzystać z przedwojennego „Aktu nadawczego” dla legionistów i przenieść się na wieś, gdzie ponoć łatwiej przeżyć. W tej kwestii nastąpiło rodzinne spotkanie, na którym przypomniano słowa naszego ojca wypowiedziane mamie przed śmiercią: „Wybacz mi Kotuś (pieszczotliwe nazwanie mamy).

Wybacz mi za trudy, jakie ponosiłaś i ponosisz za życie ze mną. Spokojnie mieszkałem w Kownie i nagle, jakaś cholera dopadła mnie i miotała po całym świecie. Nawet nasze dzieci nie zaznały spokoju i każde urodziło się w innym miejscu.

Proszę więc, gdy mnie zabraknie, wróć na Litwę i siedźcie tam na dupie w jednym miejscu, a przetrwacie tak każdą burzę...”.
- Mamo. Nie szukaj szczęścia na wsi, zostań tutaj. Pomożemy - powiedzieli zgodnie moi bracia.
Mamy decyzja była, zdaje się, trafniejsza. Zamieszkaliśmy więc na wsi. Niestety, okrzepła już władza ludowa dopatrzyła się, że „Akt nadawczy” jest sanacyjnym przywilejem i zdecydowała, że albo się wyprowadzimy albo wykupimy naszą wiejską posiadłość. Wykup kosztował 300 kwintali zboża + różne koszta. Odebrano też emeryturę za ojca ( 500 zł), bo była to emerytura sanacyjnego żołnierza...

Poniemieckie dobro

Musieliśmy potrzebny nam sprzęt wyszabrować z poniemieckich domów. Niestety, nie był najlepszej jakości, ale został spisany przez specjalną komisję i wyceniony. Na 493 zł. Gdy przyszło do zapłacenia, kwota ta wzrosła o koszta manipulacyjne i stemplowe do wysokości 612 zł i przekazana została na rzecz Okręgowego Urzędu Likwidacyjnego w Gorzowie Wlkp. Po przeprowadzce na wieś wycena ta wzrosła do 2600 zł i została zapłacona w całości. oprac. decha

Poznaj losy rodziny Janionów

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.