Helena Rutkowska: na swej drodze spotkałam dobrych ludzi...

Czytaj dalej
Fot. Archiwum
Andrzej Flügel

Helena Rutkowska: na swej drodze spotkałam dobrych ludzi...

Andrzej Flügel

Z kart historii Lubuskiego sportu (17). Była podporą gorzowskiego Stilonu i AZS-u. Wiele razy wystąpiła w reprezentacji Polski. Dzięki sportowi poznała męża, jej córka też gra w koszykówkę. Dziś pracuje w Akademii im. Jakuba z Paradyża.

Helena Rutkowska przez lata była podporą koszykarek, najpierw Stilonu, a potem AZS-u Gorzów. Była jedną z najlepszych skrzydłowych w Polsce. Kilkadziesiąt razy wystąpiła w reprezentacji narodowej. Po zakończeniu kariery podjęła pracę w Państwowej Wyższej Szkole Zawodowej, dziś Akademii im. Jakuba z Paradyża, Skończyła studia i pracuje w uczelnianej kwesturze.

Helena Rutkowska: Nikt mnie nie oszukał, nie wykorzystał, nie wpuścił w przysłowiowe maliny

Zaczęła w czwartej klasie

Helena Rutkowska jest rodowitą gorzowianką. Koszykówkę zaczęła uprawiać w szkole podstawowej. Chodziła do siódemki. Tam zajęcia z dziewczętami prowadził Roman Słowiński. To było w czwartej klasie i na pierwszych zajęciach było chyba 60 dziewcząt. Potem jednak, jak to bywa, kolejne osoby wykruszały się. Została grupa kilkunastu, które systematycznie chodziły na zajęcia. Najpierw występowała w rozgrywkach międzyszkolnych.

- To była liga, bo w każdej szkole był zespół - opowiada. - Trafiłam do Zrywu. Grałam ze starszymi dziewczynami, zaczęłam się gdzieś wyróżniać. Jeździłyśmy na turnieje, eliminacje mistrzostw Polski. Bywało, że zawody miałyśmy co tydzień.

Wypatrzyła ją Olimpia

15-letnią Helenę, w 1982 roku wypatrzyli działacze drugoligowej wtedy Olimpii Poznań. Była wówczas uczennicą pierwszej klasy liceum. Razem z nią do Poznania odchodził trener i jeszcze dwie dziewczyny.

- Pewnie dlatego rodzice nie bali się mnie puścić w świat samą - ocenia. - Mieszkałam w internacie sportowym koło stadionu, chodziłam w Poznaniu do liceum. Tęskniłam za rodzicami i za koleżankami, ale to normalne. Przejście do Olimpii było nieco burzliwe, bo gorzowski klub nie chciał się zgodzić i musiała odbyć karencję. - Było o tym głośno - mówi. - Pisał ,,Przegląd Sportowy”, a w ,,Ziemi Gorzowskiej” ukazał się artykuł ,,Porwana za młodu”. Pisano o sportowym kidnapingu. W sumie miałam roczny zakaz, który skrócono potem o połowę. Najśmieszniejsze było to, że mimo zawieszenia jeździłam na zgrupowania i mecze reprezentacji juniorek. Czyli związek uznał, że warto we mnie inwestować, ale klub się uparł.

Czarni, wcześniej karencja

Po karencji od razu wskoczyła do pierwszej piątki swego zespołu. - Pierwszy mecz, w którym brałam udział, graliśmy z łódzką drużyną - wspomina. - Był bardzo udany. Przyjechali moi rodzice. Zdobyłam wówczas 32 albo 31 punktów. W lidze powodziło nam się średnio, ale w pierwszym sezonie zdobyłyśmy wicemistrzostwo Polski juniorek, a w kolejnym złoto. W Poznaniu spędziła dwa sezony i znów ktoś ją zauważył. Pierwszoligowi (nie było wówczas ekstraklasy, pierwsza liga była najwyższym szczeblem) Czarni Szczecin zapragnęli ją mieć u siebie.

- Tym razem nikt nie pisał o porwaniu, ale nie mogły się dogadać kluby - mówi nasza bohaterka. - Chciałam grać w pierwszej lidze, byłam zdeterminowana, więc musiałam się pogodzić z półroczną karencją. To było bardzo dziwne bo zawieszono mnie za to, że pragnęłam podnieść swoje kwalifikacje i grę w wyższej klasie! W sumie nie chciałam przejść do Czarnych dla pieniędzy. To były zresztą śmieszne kwoty, byłam jeszcze niepełnoletnia, chodziłam do liceum.

Tęskniła za Gorzowem

Trenowała i czekała na pierwszy występ w ekstraklasie. - Czarni mieli wówczas mocną ekipę. - Grałam tam dwa lata. Jakoś w tym Szczecinie czułam się średnio - mówi. - Miałam propozycję ze Spójni Gdańsk i Wisły Kraków. Mnie jednak ciągnęło do Gorzowa. Byłam dość późnym dzieckiem, rodzice byli coraz starsi i namawiali do powrotu. Dziś odległość z Gorzowa do Szczecina wydaje się prawie żadna, kiedyś to była cała wyprawa. W Gorzowie Stilon grał w drugiej lidze, prowadził go Włodzimierz Ćwiertniak. Zespół tworzyły miejscowe dziewczyny i ja praktycznie przychodziłam do zespołu, z którego kiedyś odeszłam. Wróciłam. Był rok 1986.

Helena Rutkowska: Sport dał mi Samodyscyplinę i umiejętność występowania w Zespole

Mąż, wielki kibic

Pierwszy sezon po powrocie grała w drugiej lidze, kolejny także, ale już z awansem. - Nieźle punktowałam, ale nie pamiętam jakichś swoich rekordów - mówi. - Było nieco inaczej niź teraz, kiedy na bieżąco prowadzi się statystyki. Pierwszy w historii awans koszykarek był wielkim świętem. Trenerem był wówczas Janusz Wierzbicki, który zastąpił Ćwiertniaka.

- W 1988 roku urodziłam córkę Emilię - mówi. - Miałam tylko półroczną przerwę. Córka dziś gra w Unii Swarzędz. Można powiedzieć, że nie mogło być inaczej, bo przecież od początku była blisko koszykówki. Męża Jerzego też poznałam przez sport, bo był kibicem koszykówki i chodził na wszystkie mecze. Jak żartowałam wiedział na co się decyduje, więc musiał znosić moje wyjazdy, mecze i zgrupowania. Zresztą zawsze bardzo mnie wspierał. Pogodzenie roli matki, zawodniczki i do tego reprezentantki Polski nie było łatwe i bez pomocy męża mogłabym nie dać rady. Ciągle mnie nie było, a mąż świetnie się spisywał. To mi też pomagało w karierze bo miałam tak zwaną wolną głowę.

Aleks? Świetny człowiek

Stilon objął trener Tadeusz Aleksandrowicz, który był wówczas już znany z awansu zielonogórskiego Zastalu do ekstraklasy. - Słynny Aleks to był rewelacyjny trener - wspomina nasza bohaterka. - To był człowiek, który wyciągnął ze mnie wszystko to, co miałam najlepsze. Wiadomo na jakiej pozycji występowałam, pode mnie były niektóre zagrywki. On sprawił, że byłam jeszcze bardziej przydatna i wyraźnie lepsza. Treningi były u niego bardzo ciężkie, można powiedzieć do ,,padnięcia”. Miałam do niego bezgraniczne zaufanie. Bardzo go lubię i szanuję. Po prostu fajny facet i zawsze jak się spotykamy, miło wspominamy wspólną pracę. Pewnie, że mnie opieprzał na treningach, gonił, narzekał, że mam problemy z wagą. Ale taka była przecież jego praca.

Zadzwonił trener Maciejewski...

W Stilonie była do końca istnienia tego zespołu. W 1998 roku rozwiązano sekcję. Po Aleksandrowiczu Stilon prowadzili Zbigniew Andersz, a po nim Dariusz Maciejewski. - Musiałam wtedy szukać zespołu - opowiada. - Zostałam zawodniczką Kamy Brzeg. - Grałam trzy sezony. Tam była druga liga z ambicjami awansu, bo były dość spore pieniądze. W pierwszym sezonie wygrałyśmy ligę, ale przepadłyśmy w play offach. Potem przyszedł trener Algirdas Paulauskas. Drugą ligę przeleciałyśmy jak burza, z kompletem zwycięstw wygrywając mecze, bywało różnicą 50 i 60 punktów. Potem była ekstraklasa. Pierwszy sezon byłam tam sama, potem ściągnęłam rodzinę. W trzecim roku grania jakoś tak zaczęło się psuć. Oni już tak zbytnio o mnie nie zabiegali, ja też już myślałam o zakończeniu kariery. Odeszłam w 2001 roku mając 34 lata. Postanowiłam zakończyć karierę. Wówczas zadzwonił do mnie trener Maciejewski.

Powrót, kontuzja i koniec kariery

Helena Rutkowska wróciła do Gorzowa. - Nowy zespół budowany w oparciu o uczelnię był wówczas w drugiej lidze, ale z ambicjami awansu do pierwszej - wspomina. - Na pytanie Maciejewskiego ,,To co Hela? Przyjdziesz? Pomożesz?” nie mogłam odpowiedzieć odmownie. Matkowałam wówczas tym dziewczynom. Najmłodszą w zespole była Kasia Czubak, wówczas chyba uczennica pierwszej albo drugiej klasy liceum. Niestety, krótko to trwało. Sezon zaczął się we wrześniu. Zdobyłyśmy brązowy medal w Akademickich Mistrzostwach Polski. Szło nam dość fajnie. Niestety, 16 grudnia 2001 roku, zerwałam ścięgno Achillesa. Na treningu. Cóż, chrupnęło i stało się. Potem szycie, rehabilitacja i myśli, czy jednak już nie skończyć. Postanowiłam wrócić. Wszystko było w porządku. Zaczęłam treningi i idąc do hali na zajęcia przewróciłam się i znów zerwałam Achillesa. To był, niestety, już koniec.

Reprezentacja? Prawie 50 spotkań

W sumie spędziła na parkiecie 25 lat. Grała w kadrze we wszystkich młodzieżowych kategoriach. - W seniorskiej reprezentacji oczywiście grałam - ocenia. - Nazbierało się tego około 50 występów. Nie mam jakiegoś niedosytu, bo po prostu były na tej pozycji lepsze ode mnie zawodniczki. Z moich roczników już było w czym wybierać, a młodsze dziewczyny były jeszcze lepsze. Z dziewczynami, które zdobyły mistrzostwo Europy grałam, to są zawodniczki o dwa, trzy lata młodsze. Największymi moimi osiągnięciami były występ w turnieju eliminacyjnym do mistrzostw Europy we Francji pod koniec lat 90. i turniej przedolimpijski w Barcelonie.

Licencjat, magisterka, praca w Akademii

Co po zakończeniu kariery? - U mnie był to temat jakoś odsuwany - wspomina. - Grałam, dobrze się układało i nagle kontuzja i koniec. Zastanawiałam się co robić. Byłam po liceum. Ale tak jak w karierze trafiałam na dobrych ludzi, tak było po jej zakończniu. Pomógł mi pan Ireneusz Madej, który namówił na studiowanie. Ukończyłam licencjat z administracji, potem zrobiłam studia magisterskie na Uniwersytecie Szczecińskim. Wszystko w trybie zaocznym. Pracuję w kwesturze Akademii imienia Jakuba z Paradyża. Lubię swoją pracę. Całe życie gonią mnie pozytywne przypadki. Tak też było z pracą. Weszłam do uczelnianej kwestury zupełnie z zewnątrz. Zostałam zaakceptowana, wszyscy mi pomagali. Mamy do siebie zaufanie, wspieramy i świetnie się rozumiemy.

Towarzyszył mi pozytywny przypadek

- W moim, nie tylko sportowym, życiu często decydował tak zwany pozytywny przypadek - mówi nasza bohaterka. - Tak poznałam męża, w wieku 21 lat, kiedy wiele zawodniczek odkłada to na później, zdecydowałam się na dziecko. Jak się okazało, dobrze wybrałam. Można i trzeba planować, ale nie do końca. Czasem trzeba pozwolić losowi zadziałać i łapać tak zwane dobre okazje. W czasie swojej kariery otoczona byłam dobrymi ludźmi. Nie wszyscy mają to szczęście. Ja miałam. Nikt mnie nie oszukał, nie wykorzystał, nie wpuścił w przysłowiowe maliny. Nie sparzyłam się. Sport dał mi z pewnością rodzinę, bo jak wspominałam, poznałam męża, bo był kibicem i chodził na mecze. Pewnie też charakter, bo jak zaczynałam, byłam nieco płaczliwą, takim dzieckiem rodziców. Z tym, że zawsze mnie wspierali, mówili ,,dasz radę”, dopingowali. Dzięki sportowi zyskałam samodyscyplinę, samozaparcie, punktualność. Także umiejętność występowania w zespole, gdzie moje ,,ja” jest ważne, ale czasem musi być na końcu. Tak było jak grałam, tak jest teraz w pracy. Nigdy nie myślałam, żeby zostać trenerem. Nie miałabym na to cierpliwości. Po zakończeniu kariery ciągle mam związek z klubem. Jestem przewodniczącą komisji rewizyjnej.

Andrzej Flügel

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.