Piotr Momot

Jeszcze będę mistrzem świata

Piotr Momot

Artur Szpilka opowiada o swojej porażce z Deontayem Wilderem i planach na przyszłość. Zdradza nam również, ile chciałby mieć dzieci i skąd wzięła się jego słabość do kaszkietów.

Jak to jest przeżyć taki nokaut?
Jeśli miałbym to do czegoś porównać, to najbliżej byłoby chyba działanie morfiny przed operacją. Po prostu odpływasz, nie wiesz, co się dzieje i tracisz kontrolę nad własnym ciałem. Nic nie czułem, wyłączyło mi się światło.

Jak długo będzie Pan odpoczywał od treningów po tak ciężkim nokaucie?
Trener powiedział, że nie chce mnie widzieć przez trzy miesiące. Mam teraz odpocząć, chociaż moim zdaniem ten nokaut nie był wcale taki ciężki. Wiem, jak to wyglądało, ale ja tego tak nie odczułem.

Mimo wszystko na ringu leżał Pan długo, a potem został z niego zniesiony.
To prawda, ale ja chciałem wstać. Służby nie pozwoliły mi na to. W Stanach Zjednoczonych takie są jednak przepisy i musiałem cierpliwie czekać.

Stracił Pan wtedy na chwilę przytomność?
Przez 40 sekund byłem w innym świecie.

Tym bardziej niektórzy nie mogą uwierzyć, że pańskim zdaniem Deontay Wilder wcale nie bije tak mocno.
Wychodząc z nim do walki, spodziewałem się jakiejś destrukcyjnej siły w każdym ciosie, a tak nie było. Owszem, złapał mnie czysto na szczękę, ale takie rzeczy zdarzają się w boksie, kiedy nakładają się na siebie dwie siły. Szedłem do przodu i nadziałem się na jego cios, którego nie widziałem.

To był pierwszy taki nokaut w Pana życiu?
W ringu tak, chociaż zdarzył się też taki przypadek na ulicy, ale nie chcę już do tego wracać. Taki jest boks, ja też tak w przeszłości nokautowałem innych.

Zakładał Pan sobie, że po zdobyciu mistrzostwo świata przyleci do kraju z trenerem i pokaże mu Polskę. Co się stało z tym pomysłem?
Na razie mój trener ma zbyt dużo pracy, bo przygotowuje do walk innych zawodników, ale mam nadzieję, że kiedyś jeszcze przyleci do Polski. Trener powiedział mi, że mam dopiero 26 lat i jeszcze zdobędę tytuł mistrza świata. Wtedy przylecimy do Polski i przez kilka tygodni będziemy się bawić.
[gal]17169141;17169143;17169139;17169129;17169133;17169137;17169135;17169131[/gal]
W kwietniu ubiegłego roku rozpoczął Pan współpracę z nowym trenerem, Ronniem Shieldsem. Wygląda na to, że szybko mu Pan zaufał.
Ronnie Shields bardzo mi odpowiada. Zaraża pewnością siebie i radością. Kiedy jesteś z nim na treningu czy w szatni przed walką, to masz pewność, że wszystko jest poukładane. To duża sztuka, żeby tak dotrzeć do zawodnika.

Czyli jest dla Pana dużym wsparciem.
Bardzo dużym. W boksie wszystko jest fajnie, dopóki nie wejdzie się do ringu. Każdy, kto nie stoczył choć jednej walki, nie zdaje sobie sprawy, ile tysięcy myśli przechodzi ci przez głowę przed pojedynkiem. Taka chwila zwątpienia przyszła mi np. do głowy przed walką z Bryantem Jenningsem. Pomyślałem, co będzie, jak się nie uda i to mnie po części zgubiło.

Czym różni się życie w USA od życia w Polsce?
Największą zmianą było dla mnie podejście ludzi do życia. Tutaj każdy jest serdeczny, stara ci się pomagać, zapyta, co u ciebie. W Polsce ludzie są dużo bardziej zamknięci.

Po ostatniej porażce będzie Pan spędzał w Polsce czas „na smutno”?
Nie, moja pewność siebie nie ucierpiała. Cały czas mam szacunek do rywala, z którym boksuję i wciąż wierzę, że jeszcze będę mistrzem świata.

Czyli będzie kilka imprez z kolegami?
Co roku przypinam sobie na lodówkę postanowienia, które konsekwentnie realizuję. Wśród nich jest m. in. „zero alkoholu”, ale mam zasadę, że po zdobyciu mistrzostwa świata oraz po porażkach mogę się trochę napić. Bez przesady oczywiście.

Boksuje Pan teraz wyłącznie w Stanach Zjednoczonych. Czy jest szansa na choć jedną walkę w Polsce?
To nie zależy ode mnie. Oczywiście, chciałbym stoczyć walkę w Polsce, ale moim marzeniem jest powrót do kraju z pasem mistrza świata i stoczenie tutaj pojedynku w obronie tego tytułu. W Polsce już mnie znają, a ja chciałbym, żeby znali mnie na całym świecie.

Po tym jak w ubiegłym roku podpisał Pan nowy kontrakt, wiele mówiło się o wielkich kwotach, które inkasuje Pan za walki. Czy to już jest ten poziom, że nawet dzisiaj mógłby Pan po prostu zakończyć karierę i żyć z tego, co zarobił?
Szczerze? Tak. Przez ostatnie osiem miesięcy, kiedy byłem w USA, zarobiłem więcej niż przez całe swoje życie. Pieniądze są ważne, ale nie są moim celem. Ja chcę zdobyć dla Polski tytuł mistrza świata.

Tak naprawdę to marzą mi się czworaczki. Chciałbym mieć czterech synów

Myśli Pan o tym, co będzi robił po zakończeniu kariery?
Chciałbym otworzyć ośrodek bokserski i bazując na swoim doświadczeniu pomagać młodzieży. Ta pomoc nie polegałaby na rozdawaniu pieniędzy, bo to niczego nie rozwiązuje. Mi nic nikt nie dał. Po prostu ktoś pokazał mi możliwość, którą ja też bym chciał pokazać innym, zarazić ich przy okazji dobrą energią. I jedziemy.

Czyli marzy się Panu rola trenera?
Też, ale chciałbym jeździć po Polsce i wyławiać talenty. Na to właśnie teraz zasuwam, to jest mój cel. Jestem osobą wierzącą i czuję, że to jest mój dług wdzięczności wobec Boga, który zesłał na mnie tyle dobrego. Zawsze staram się we wszystkim dostrzec dobre rzeczy. Nie załamię się po tym nokaucie, tylko na swoim przykładzie pokażę, że można wstać, odbudować się i zdobyć tytuł mistrza świata.

Pana przykład pokazuje, że można dojść do czegoś, zaczynając właściwie od zera.
Wiadomo, że mama chciała dla nas jak najlepiej, ale czasami było ciężko. Kiedyś miało się jedną parę spodni i jedną bluzę, ale to m.in. dlatego zasuwałem na treningach, kiedy inni szli na imprezę i upijali się do nieprzytomności. To są lata ciężkiej pracy i wyrzeczeń, które teraz procentują.

Zmieniając nieco temat. Od pewnego czasu bez przerwy pokazuje się Pan w kaszkietach na głowie. To element polskiej mody na ulicach USA?
Nie, po prostu pewnego dnia moja narzeczona robiła zakupy, a ja zauważyłem w sklepie kaszkiety. Przymierzyłem jeden, spojrzałem w lustro i zobaczyłem przystojnego kolesia. Spodobało mi się i teraz mam ich w domu kilkanaście.

W Polsce nie nosił Pan nawet czapek z daszkiem.
Kaszkiety nosiłem jako nastolatek, potem przestałem, ale teraz znowu mi się podobają. To też po części nawiązanie do filmu „Rocky” z Sylvestrem Stallone. Tam też główna postać nosiła kaszkiet.

Od jakiegoś czasu mówi Pan, że po zakończeniu kariery chce kupić dom na Mazurach. Zaczyna się Pan już rozglądać za nieruchomościami?
Nieruchomości to dobra inwestycja. Na razie myślę o mieszkaniu w Warszawie, które będziemy wynajmować, a jak wrócimy do kraju, to będzie na nas czekało.

A co z planami osobistymi? Zaręczył się Pan ze swoją partnerką, ale ślubu nie planujecie.
Nie, bo oboje uważamy, że to nie jest potrzebne. Postanowiliśmy z kolei, że będziemy starać się o dziecko. Po walce w Stanach usiedliśmy i zaczęliśmy o tym rozmawiać. Tak naprawdę, to ja już wcześniej o tym myślałem, ale oczywiście musieliśmy razem tego chcieć.

Imię już wybrane?
Jeśli urodzi się syn, to będzie Artur junior. I tak jak ja, będzie musiał być najlepszy w szkole we wszystkim.

A jeśli dziewczynka? Od razu będziecie starać się o kolejne dziecko?
Moja narzeczona jeszcze o tym nie wie, ale tak będzie. Tak naprawdę to marzą mi się czworaczki. Chciałbym mieć czterech synów, żeby wszędzie chodzili razem, wspierali się i trzymali się ze sobą. Jakby gdzieś wchodzili, to wszyscy by wiedzieli, kto przyszedł.

Jakie ma Pan postanowienia na ten rok?
Jeszcze nie zdążyłem sobie ich poprzyklejać na lodówkę. W ubiegłym roku miałem karteczkę z napisem „dojechać Wildera”. Nie udało się, ale nie rezygnuję z tego. Być może dostanę kiedyś rewanż. Teraz odpoczywam w Polsce, a o postanowieniach pomyślę po powrocie do USA.

rozmawiał Piotr Momot

Piotr Momot

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.