Kielczanin w podróży dookoła świata (18) Papua Nowa Gwinea [ZDJĘCIA]

Czytaj dalej
Jacek Słowak, Karolina Maj

Kielczanin w podróży dookoła świata (18) Papua Nowa Gwinea [ZDJĘCIA]

Jacek Słowak, Karolina Maj

Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 18 – Papua Nowa Gwinea.

Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.

Koniec "sumbiańskiego" etapu wyprawy oznaczał zarazem początek papuaskiego. Można rzec, że to już prawie koniec świata. W tym miejscu pora na małą dygresję. Otóż, gdy rodził się plan naszej podróży, obejmowaliśmy zamiarem 6 kontynentów. Jednakże później - w Bangladeszu, od kogoś ze znajomych z Polski dostaliśmy prowokacyjną informację, że jak dotąd jeszcze żaden Polak nie przejechał za jednym razem 7 kontynentów. Coś zakiełkowało i poprosiliśmy naszych kolegów-podróżników i znajomych z Kielc, aby zrobili rozeznanie, czy rzeczywiście nie ma nigdzie informacji o kimś z Polski, kto objechał kulę ziemską stacjonując na każdym z 7 kontynentów. Wyniki poszukiwań utwierdziły nas w przekonaniu, że nikt jeszcze nie zrealizował takiego pomysłu. A skoro tak, to zaświtało nam w głowach - a może tak "zahaczyć" o Antarktydę? Odwiedzić w 5 miesięcy wszystkie 7 kontynentów - bylibyśmy pierwszymi Polakami na świecie, którzy tego dokonali. Decyzję postanowiliśmy podjąć w Hongkongu, a jaka ona w istocie była opowiem, gdy już do Hongkongu dotrzemy.

Kiedy dojrzał pomysł wyruszenia dookoła świata, Papua - Nowa Gwinea od razu stała się pewnikiem, choć jednocześnie każdy z nas zdawał sobie sprawę, że czas pozwoli zobaczyć jedynie małą cząstkę tego pięknego kraju. Od wielu lat marzyłem o tym, żeby postawić nogę na tym "krańcu świata", na własne oczy zobaczyć ową dziką krainę. Niemniej jednak, to co tam przeżyliśmy wspominam dziś z dreszczem, a chwile tam spędzone z całym przekonaniem zaliczam do najbardziej ekscytujących.
Z Sumby nie było szansy podróżować transportem innym niż lotniczy. Żeby jak najbardziej zredukować koszty biletów, najpierw polecieliśmy na Bali, gdzie przesiedliśmy się na samolot do Makassar, skąd następnie przelecieliśmy do Melaki. Z Melaki wylecieliśmy już ku Papule Zachodniej - do Sorong. Uściślając należy nadmienić, że Papua-Nowa Gwinea to państwo umiejscowione w Oceanii, w większości położone na wyspie Nowa Gwinea i obejmujące ponadto około 2800 mniejszych wysp. Graniczy lądem z Indonezją, a w jego najbliższym otoczeniu znajdują się Wyspy Salomona i Australia. Nazwa "Papua" wywodzi się z języka malajskiego i oznacza kręcone włosy, charakterystyczne dla Melanezyjczyków. Od 1975 r. jest to państwo niepodległe, jako monarchia konstytucyjna z królową Elżbietą II na czele - reprezentuje ją tam gubernator generalny wybierany na 6-letnią kadencję przez papuaski parlament. 6 milionów mieszkańców wyspy posługuje się około 826 językami. Przewodniki opisują Papuę-Nową Gwineę jako kraj piękny, ale dziki i niebezpieczny. "Jeśli turystyka, to tylko zorganizowana, samotne podróżowanie jest niewskazane i wręcz niebezpieczne" - czytamy w jednym. Podkreśla się brak podstawowej infrastruktury turystycznej - zaledwie kilka hoteli w większych miastach.

Jeśli wcześniej narzekaliśmy na indonezyjski upał, to wysiadając w Sorong z samolotu należało zweryfikować rozumienie tego określenia - było tak niesamowicie gorąco, że powietrze niemal parzyło w twarz. Wyszliśmy objuczeni plecakami dalej w ulice miasta, jego centrum znajduje się niedaleko lotniska. Kilka minut wystarczyło, żeby wyrzymać koszulki jak gąbkę, zostaliśmy więc w samych spodenkach, a mokre koszulki zwinęliśmy na plecach tak, żeby chroniły przed tarciem o plecaki. Żar lał się z nieba, dlatego należało jak najszybciej poszukać jakiegoś dachu nad głową, gdzie moglibyśmy zostawić bagaż i zamówić nocleg. Jak to optymiści, spodziewaliśmy się zaraz znaleźć jakieś lokum, ale "zaraz" okazało się kilkugodzinną tułaczką. W końcu, w jakimś obskurnym pensjonacie pojawiła się szansa na pokój (bez klimatyzacji), tylko że dopiero wieczorem. Zgoda. Zostawiliśmy tylko bagaże, żeby bardziej swobodnie poruszać się po mieście. Sorong nie jest miastem turystycznym. Leży na północno-zachodnim krańcu Półwyspu Ptasia Głowa i zamieszkuje je ok. 180 tys. mieszkańców. To miasto przemysłowe - port morski połączony jest rurociągiem z polami naftowymi, działają tu stocznie, a statki wywożą ropę naftową, drewno, żywice i koprę (wysuszony miąższ kokosów). Spotkaliśmy może ze trzy sklepy, w których można było zakupić jakiś drobiazg na pamiątkę. Swoim zwyczajem nie mogliśmy ominąć miejscowego bazaru - znajduje się on niedaleko portu morskiego, toteż sprzedawcy oferują tam ogromną różnorodność ryb: świeżych, suszonych i wędzonych. Na stołach leżały metrowe tuńczyki. Ogromne ślimaki, ośmiornice różnych wielkości, kałamarnice, małże, ostrygi. Bogactwo owoców morza. Zadziwiające było to, że pomimo gorąca nie czuliśmy w powietrzu nieprzyjemnego smrodku nieświeżych ryb, którego w takich warunkach można było się spodziewać. Po drodze uraczyliśmy się świeżo uwędzonym węgorzem. Oczy radowały się na widok pięknych wielkich muszli po 1 dolarze za sztukę. Szkoda, że nie mieliśmy więcej miejsca w plecakach.

W Sorong często spotykaliśmy kompletnie pijanych ludzi - zjawisko, którego nie odnotowaliśmy w Azji. Idąc ulicami mijaliśmy bardzo dużo upojonych alkoholem kobiet. Rzucały się w oczy bardziej niż mężczyźni. Kilka razy zaczepiały nas, były natarczywe, głośne. Przykry widok.
Wydawało się, że upał wzmaga się, szliśmy oblani potem. Otarcia od szelek plecaków podbiegły krwią i zrobiły się rubinowo-czerwone.
Po przejściu bazaru dotarliśmy pod pomnik upamiętniający japońskich żołnierzy, którzy w czasie II wojny światowej walczyli na wyspie. Sorong było wtedy ważną japońską bazą morską i lotniczą.

Zbaczając w stronę Oceanu Spokojnego i idąc jego brzegiem, zauważyliśmy, że w wodzie kołysze się delikatnie mała rybacka łódka (kształtem przypominająca kajak). Stanęliśmy, żeby popatrzeć, a wtedy rybacy zaczęli z wolna płynąć ku brzegowi. W międzyczasie dostrzegliśmy w odległości ok. 3 km niedużą zieloną wysepkę, więc gdy rybacy szykowali się do wyciągania łodzi z wody, poprosiliśmy, by za opłatą zawieźli nas tam. Wzięli od nas po dolarze i wysadzili tam gdzie chcieliśmy. Gdy odpłynęli, dotarło do nas, że nie mamy pojęcia w jaki sposób potem wrócić... Na wyspie znajdowała się typowa papuaska osada, której mieszkańcami byli ludzie o charakterystycznych "prostokątnych" twarzach. Kilkadziesiąt kroków od nas, po lewej stronie stała mała chałupka, pod którą siedziało kilka osób i popijało piwo z butelek. Uznaliśmy, że to sklep i wreszcie będziemy mogli ugasić pragnienie, jako że zabraną ze sobą wodę dawno wypiliśmy. Zbliżyliśmy się więc i zapytaliśmy o piwo. Jeden z siedzących tam młodych mężczyzn (wszyscy mieli ok 20-24 lat) przyniósł z chatki dwie butelki. Siedliśmy więc i dopiero wtedy okazało się, że to nie żaden sklep tylko normalny dom, gdzie aktualnie wszyscy po prostu siedzą sobie i rozmawiają. Skoro prosiliśmy o piwo, to nam je dali. O tak po prostu. Widząc taką otwartość zapytaliśmy więc, czy zgodzili by się pokazać nam kilka ciekawych miejsc na wyspie. Bardzo chętnie! Poszliśmy więc i po drodze nie mogliśmy się nadziwić jak wspaniałe jest to miejsce - wszędzie rosły owoce, na widok których ślinka napływała do ust: dzikie mango, ananasy, słodziuteńkie pomarańcze, kiście przepysznych aromatycznych bananów (innych niż te znane w Europie - mniejszych). Kiedy daliśmy im znać, że chce się nam pić, jeden chłopaków z wielką zwinnością wskoczył na palmę i ściął maczetą kilka kokosów, z których spijaliśmy wspaniałą orzeźwiającą wodę kokosową. Byliśmy zauroczeni. Idąc dalej w las, mijaliśmy siedliska kajmanów, które czmychały na boki spłoszone. Gdzieś dalej obok nieruchomiały ogromne, półtorametrowe jaszczury. W koronach drzew miły jazgot robiły setki ptaków - wiele z nich sfruwało w niższe partie drzew, prezentując swoje przepyszne kolory. Chodziliśmy tak ok. 2 godzin, pogrążeni w absolutnym zachwycie. Nowi znajomi zaprowadzili nas do małej zatoczki o krystalicznie czystej wodzie, o przepięknym błękitnym kolorze, otoczonej skałami. Cud natury. Tam było tak pięknie, tak spokojnie, że bez sensu wydawało się gnieżdżenie w ciasnym, wilgotnym pensjonacie w mieście. Chłopcy pomogli nam przedostać się z powrotem do Sorong i czym prędzej, żeby zdążyć przed ciemnością zabraliśmy plecaki z hostelu. Kiedy wyjaśniliśmy właścicielom, że idziemy spać w namiotach na wyspę, wyrozumiale pukali się po czołach. Nad brzegiem czekali nasi papuascy koledzy i dzięki ich pomocy dotarliśmy w okolice owej wspaniałej zatoczki. Gdy rozbijaliśmy namiot pod palmą, spadły na tropik cztery świeżutkie kokosy. Nic tylko usiąść i delektować się smakiem. Papuasi chętnie pomagali nam się rozpakować. Potem pływaliśmy w ciepłej wodzie. Jeden z chłopaków wziął bambusowego kija, zaostrzył go nożem i rzucając raz po raz w wodę upolował dorodną prawie metrową rybę. Nanieśliśmy wszyscy liści i zapłonęło ognisko. Upieczona ryba smakowała wspaniale. Byliśmy wprost w idealnym miejscu. Zapomniałem dodać, że dwóch naszych kompanów znało język angielski - dzięki temu komunikacja nie sprawiała trudności. Opowiadaliśmy więc, że długo jesteśmy w podróży po świecie, ale nigdzie dotąd nie było nam tak dobrze jak na ich ziemi. Przyznaliśmy wówczas, że jak dotąd Dolina Mekongu w Laosie i indyjski Tybet w Himalajach były miejscami, gdzie czuliśmy się najlepiej, a teraz dołączamy do tej listy także Papuę-Nową Gwineę. Bo jak by na to nie patrzeć, to przebywaliśmy w wesołym towarzystwie sympatycznych młodych ludzi, w cudownych okolicznościach przyrody, gdzie ciszę mąciły tylko ptasie śpiewy, szelest liści i pluskanie wody w oceanie, a przy nas leżały torby wypełnione dojrzałymi mango, grejpfrutami wielkości piłki do siatkówki, pomarańczami i bananami. Wszystkie te wspaniałości w zasięgu ręki, tylko podejść i zerwać.

Gdy tak chwaliliśmy urok okolicy usłyszeliśmy, że to jeszcze nic wielkiego i następnego dnia zaprowadzą nas do miejsca, które dla papuasów jest najpiękniejsze. Szczerze mówiąc trudno było nam wyobrazić sobie, że może istnieć zakątek jeszcze bardziej urokliwy. Jedynym zmartwieniem były tylko małe kajmany przemykające obok obozowiska. Gdy już było ciemno, chłopcy wrócili do wioski, a my zostaliśmy sami na dzikiej plaży. Noc była bardzo ciepła, a w namiocie zbyt duszno - wyszedłem więc spać na piasku pod gwiazdami. Michał został w środku. Nad ranem, gdy słońce jeszcze nie wstało obudziły mnie szmery - papuasi przyszli sprawdzić, co z nami i czy nie podchodzą zbyt blisko dzikie zwierzęta. Zostawiliśmy na noc zapalone latarki wokół namiotu, a w centralnym miejscu płonęło ognisko. O świcie zjedliśmy śniadanie złożone z nazbieranych wcześniej owoców i złożyliśmy obóz. Wyruszyliśmy myśląc, że do wspomnianego wyjątkowego miejsca dojdziemy piechotą. Papuasi poprowadzili nas drogą prowadzącą po szczytach wzgórz, skąd można było podziwiać piękne widoki, po czym wróciliśmy do wioski. A tam zauważalne było poruszenie - kobiety krzątały się gorączkowo, śpiesząc to tu, to tam, pakowały jakieś tobołki, pakunki. Okazało się, że mamy wypłynąć łodziami - przygotowano dwa czółna szerokie na 60-80 m i długie na ok. 6-7 m. Przygotowania zabrały ok. 2 godzin i w końcu zapakowaliśmy się do łódek. Z początku myśleliśmy, że wypływamy w 4-5 osobowym składzie. Ale nie. Do jednej łódki wsiedliśmy nie tylko my i nasi papuascy kompani, ale także ich siostry i matki. Do drugiej natomiast zapakowali się sąsiedzi i znajomi z wioski. Odbiliśmy od brzegu, cały czas zapewniani, że zdążamy do miejsca, które wg papuasów zasługuje na miano najpiękniejszego. Mijaliśmy wiele małych wysepek i zatoczek. Po około 2 godzinach rejsu po oceanie przybiliśmy do małej wysepki, niezamieszkałej. Był to swego rodzaju rezerwat. Gdy wygramoliliśmy się z łodzi, nie mogłem wydusić z siebie słowa. Majki też. Oniemieliśmy. Nie byłem w stanie nic powiedzieć chyba z pół godziny. Wysepka była maleńka, do przejścia piechotą dosłownie w kilka minut, jednak jej pięknu nie dorównywał żaden z najdroższych tropikalnych kurortów. Z jednej strony mieliśmy prześliczną plażę z białym jak śnieg sypkim piaskiem i krystalicznie czystą, przeźroczystą wodę, a z drugiej - malowniczą kompozycję skał, gdzie woda była głębsza, a w jej lustrze pływały ławice ryb. Zaraz obok rósł maleńki las z tropikalną roślinnością i palmy kokosowe. W oddali widać było rozsypane po oceanie inne wyspy. W połączeniu z cudownym kolorem nieba (nie pamiętam, by gdziekolwiek indziej widział podobny błękit) i słońcem opromieniającym to wszystko tworzyło urzekający obraz. Była nas na tej wyspie całkiem spora gromada - kilku dorosłych mężczyzn, nasi młodzi pomocnicy, kilka kobiet i kilkoro małych dzieci - łącznie ok. 18 osób. Nie mogąc otrząsnąć się z zachwytu chodziliśmy z Michałem po wyspie. W tym czasie kobiety zaczęły wyjmować z łodzi koszyki i pakunki, jakieś małe zawiniątka z szerokich liści (chyba bananowca) i bukłaczki z napojami. Razem z resztą towarzystwa bawiliśmy się w oceanie, ciesząc się jak dzieci. Co chwilę rozbrzmiewał perlisty śmiech najmłodszej części towarzystwa. Czysta radość. W pewnej chwili jeden ze starszych mężczyzn przywołał do siebie młodzieńców, wyjął z łodzi drewniane dzidy i rozdał im. Poszli na skały, gdzie woda była głęboka i stojąc na kamieniach rzucali dzidy w wodę łapiąc rybę mniej więcej w co trzecim rzucie. Poszedłem tam i chcąc spróbować, chciałem sobie rękę z barku wyrwać i nie złapałem żadnej. Gdy w wielkim plecionym koszy uzbierało się może ze 30 kg ryb, jeden z chłopców zerwał z palmy liść, owinął nim swoją rękę i skacząc "na główkę" do wody wracał z homarami. Złapał 3 sztuki.

W tym samym czasie kątem oka widziałem, że młodsi od niego chłopcy nanieśli suchego drzewa i rozniecili bardzo duże ognisko. Kobiety zajęły się sprawianiem ryb - nie miały noży, lecz skrobiąc muszlami z oceanu pozbawiały je łusek. Chwyciłem jakąś muszlę i robiłem to co one. Potem usunięto trzewia z ryb i opłukano w oceanie. Gdy ryby czekały już przygotowane, jeden z mężczyzn maczetą wyciął z lasu kilka łodyg bambusów i zrobił z nich prowizoryczny ruszt, który umieścił na żarze. Ryby położone w całości, piekły się w ogniu bez soli, bez pieprzu. Gdy się upiekły, podano je razem z ryżem znajdującym się we wspomnianych wcześniej zawiniątkach z liści. Posiłek był przepyszny. Gdy tak siedzieliśmy ciesząc się z pieczonej ryby i ryżu czułem autentyczną i wyzwalającą radość życia. I ja i Majki mało ze sobą rozmawialiśmy. Myślę, że każdy na swój sposób chłonął całym sobą te cudowne, kojące chwile. Później, gdy wspominaliśmy pobyt na wyspie, nie mogliśmy się nadziwić jak ci ludzie potrafią harmonijnie ze sobą współpracować, jak każdy z nich doskonale wiedział co ma robić, bez utarczek, bez nieporozumień, jak potrafili cieszyć się sobą, wspólnie przygotowywanym posiłkiem. Fascynujący jest wciąż funkcjonujący w ich społeczności naturalny podział na czynności typowo męskie i typowo kobiece - coś czego kultura zachodnia już dawno, lekkomyślnie się wyzbyła. Wspaniale było widzieć, z jakim szacunkiem i posłuszeństwem dzieci odnoszą się do dorosłych, jak dorośli mężczyźni przekazują wiedzę młodym chłopakom. Trudno wyrazić, jak głębokie wrażenie wywarło na nas obcowanie z tymi ludźmi o poczciwych twarzach i szczerym spojrzeniu. Byliśmy wstrząśnięci. (Wstrząśnięci mogą być także niektórzy z czytających niniejsze wspomnienia, jeśli wezmą pod uwagę fakt, że plemiona papuaskie mają za sobą wielowiekowe doświadczenia kanibalistyczne.)

Mając to wszystko przed oczami, nie wiedziałem jak mam odpowiedzieć, gdy zapytali mnie w końcu, jak się żyje w Europie, w moim kraju, jacy są europejscy ludzie... Uderzał kontrast ich spokojnego, pełnego prostoty życia do codziennej nerwowej gonitwy, którą codziennie fundują sobie "cywilizacyjnie rozwinięte" społeczeństwa Zachodu.

Po obiedzie popłynęliśmy na oddaloną o 20 minut łodzią wyspę, gdzie znajduje się wioska rybacka. Mieliśmy świetną okazję zobaczyć jak tam się żyje. Widzieliśmy więc jak rybacy przygotowują się do połowu, jak ręcznie żłobi się łodzie w pniach wielkich drzew. Zaprowadzono nas do miejscowej szkoły, gzie wzbudziliśmy wielką sensację wśród dzieci. Były bardzo bezpośrednie i komunikatywne, bez ceregieli łapały nas za ręce, szczypały w brodę, dotykały po twarzach. Pamiętam dobrze dziewczynkę, której bardzo spodobało się gdy zrobiliśmy jej zdjęcie. Po tym jednym trzeba było wykonać następnych trzydzieści, żeby dziecko było w pełni usatysfakcjonowane. Zdążyliśmy ponadto zrobić z dzieciakami rundkę łodzią na śliczną wysepkę i z powrotem do wioski, po czym należało pakować rzeczy i zbierać się w drogę powrotną ku Sorong. Było już kilka minut po godzinie 16, kiedy spakowani wsiadaliśmy do łodzi (było ich teraz trzy - dołączyło do nas kilkoro ludzi z odwiedzonej wioski), a starzy papuasi patrzyli w niebo i mruczeli coś o zmianie pogody. Było wciąż bardzo gorąco. Minęło kilkanaście minut, zdążyliśmy się już znacząco oddalić od wysepki, gdy nastąpiło gwałtowne pogorszenie pogody. Zerwał się silny wiatr i z nieba zaczęły spadać ciężkie krople deszczu. Ocean stawał się coraz bardziej wzburzony, wiatr wzmagał się i powstawały coraz wyższe fale. Śłońce zniknęło za ciemnymi chmurami, a temperatura powietrza mocno spadła, bo wkrótce wszyscy zaczęliśmy dygotać z zimna. Łódź kołysała się niemiłosiernie, fale były ogromne. Miało się wrażenie, że najmniejszy ruch kogokolwiek w łodzi spowoduje, że nas wywróci, a jednocześnie szarpało czółnem tak okropnie, że w każdej chwili ktoś mógł wypaść za burtę. Dzieci, poukrywane w nogach, między kolanami dorosłych dostawały torsji z przerażenia, wymiotowały. Straciliśmy pozostałe dwie łodzie z oczu, zgubiliśmy się. Siedzieliśmy skuleni z głowami pochylonymi do kolan, modląc się żeby tylko nie wywróciło łódki. Fale miały po kilka metrów. Nie rozumiałem wszystkiego co mówili do siebie papuasi, ale z ich pokrzykiwań dało się wyczytać strach i zdenerwowanie. Kobiety płakały. Fale wynosiły nas wysoko na grzbietach, tak że łódka stawała niemal pionowo, po czym z impetem spadała w dół tak, że dziób i siedzące na przedzie osoby zanurzały się w wodę, po czym się z niej wyłaniały. I jeszcze raz. I znowu. I znowu. Zaległa ciemność i było strasznie zimno. Byliśmy kompletnie bezradni i bezbronni w tym koszmarze. W pewnym momencie usłyszałem jak Majki krzyczy do mnie "K...a, chyba z tego nie wyjdziemy!". Potem przyszła fala tak ogromna, że gdy znowu wyniosło nas na górę, byłem pewien, że to koniec, bo zaraz nas odwróci i wszyscy pójdziemy pod wodę. Ale na szczęście i nie tym razem...łódka zdołała jakoś utrzymać się na powierzchni. Nie potrafię opisać przerażenia, które panowało wśród ludzi w czółnie. Bałem się, czy zdołamy to przeżyć. Michał podał mi rękę, jakby chciał się pożegnać. "Jeśli z tego wyjdę, to nigdy w życiu nie wsiądę już do żadnej łodzi" - pomyślałem. Ogromna desperacja. Nie zorientowałem się wtedy, że zwymiotowałem na plecy człowieka przede mną, a Michał z kolei na mnie. Dopiero później gdy nieco doszliśmy do siebie, odnotowałem ten fakt. I wtem nastąpiła jakaś zmiana w powietrzu - choć wciąż nieznośnie szarpało naszą łupiną, to ocean wydawał się jakby powoli uspokajać. Bardzo powoli. Cały czas wszystkie mięśnie mieliśmy napięte do granic wytrzymałości, a dojmujące zimno sprawiało fizyczny ból. Z okrzyków papuasów zrozumiałem tyle, że chcą znaleźć jakikolwiek skrawek lądu, żeby tam przeczekać sztorm. Byli u kresu sił. I najwyraźniej nie mieli pojęcia gdzie nas zniosło. Wielkim wysiłkiem udało się doprowadzić łódź do jakiejś wyspy, ale morze nie pozwalało nam zbliżyć się na tyle, by móc wysiąść z łodzi. W końcu wyrzuciło nas bliżej. Wszystkie kobiety z dziećmi ruszyły do dżungli, a mężczyźni z maczetami zaczęli szybko ścinać wielkie liście. Próbowałem im trochę pomóc, rwałem liście i zanosiłem do miejsca, gdzie schowały się kobiety z dziećmi. Następnie wszyscy, jak na komendę rozebrali się do naga, po czym owijali się tymi liśćmi. Dzieci owijano kilkoma warstwami. Robiliśmy dokładnie to samo, a trzęsące się z zimna ręce nie ułatwiały zadania. Potem, wszyscy tak zawinięci skupiliśmy się bardzo blisko siebie, tuląc się jeden do drugiego, aby w ten sposób wytworzyć trochę ciepła i zapobiec wyziębieniu. I staliśmy tak przy sobie, dygocząc z zimna, może 40 minut, może dłużej, nie wiem. Na lądzie zaczynał mijać szok, emocje powoli opadały, dzieci uspokoiły się i przestały płakać. Po oszacowaniu czasu okazało się, że walka ze sztormem trwała 4 godziny! Gdy sytuacja już trochę się uspokoiła, kilku mężczyzn próbowało za pomocą długiej liny "odholować" z lądu czółno na inny kraniec wyspy. Starania zajęły ok. 2 godzin, ale udało się. Wg starszych papuasów po tej stronie miały płynąć już inne, łagodniejsze prądy. Ocean nadal porządnie kołysał, ale nie było to już takie straszne jak wcześniej. Ktoś poszedł przyprowadzić kobiety i dzieci. Wsiedliśmy wszyscy do łódki, dzieciaki wciąż zawinięte w liście i po kolejnych 2 godzinach półprzytomni ze zmęczenia wyszliśmy na brzeg wyspy, gdzie leży wioska. A była północ. Wszyscy martwiliśmy się o pozostałe dwie łodzie - przybyliśmy jako pierwsi, a o tamtych nikt nic nie wiedział. Prawie się do siebie nie odzywaliśmy. Zawładnęło nami zmęczenie tak ogromne, że padliśmy obaj na podłodze domu starszej kobiety, która nas przygarnęła. Gdy się obudziliśmy, wyszedłszy na zewnątrz z ulgą dowiedzieliśmy się, że wszyscy przetrwali morsie piekło i o 4 nad ranem obie łodzie dobiły do brzegu. Prąd wyrzucił ich w całkiem innym kierunku, więc gdy tylko stracili nas z oczu, dopłynęli do jakiejś wyspy i tam przeczekali sztorm. Gdy już wszyscy się obudzili, cała wieś spotkała się przy piciu herbaty. Jeden przez drugiego opowiadali o przeżyciach minionej nocy, mówiono kto komu pomagał, jak sobie radziliśmy itd. Byliśmy wzruszeni, kiedy niespodziewanie oznajmiono nam, że zostaliśmy przyjęci do plemienia papuasów. Gdy już przyszedł czas, aby się rozstać, wyszła do nas prawie cała wioska i przeszliśmy wszyscy po terenie plemienia, żegnając się z każdym domem. Potem odprowadzili nas kawałek i tak właśnie zamknął się papuaski etap naszej wyprawy.

Jacek Słowak, Karolina Maj

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.