Jacek Słowak, Karolina Maj

Kielczanin w podróży dookoła świata (8) Bangladesz [ZDJĘCIA]

 Kielczanin w podróży dookoła świata (8) Bangladesz [ZDJĘCIA]
Jacek Słowak, Karolina Maj

Tylko u nas. Kielczanin Jacek Słowak opowiada o niezwykłej wyprawie dookoła świata. Dziś część 8 – Bangladesz.

Kielczanin Jacek Słowak wraz z Michałem Szpakiem od 29 października 2015 roku do marca 2016 roku odbyli niezwykłą podróż dookoła świata.Jacek Słowak jest pierwszym mieszkańcem regionu, który pokonał trasę dookoła świata.W tym czasie wraz z przyjacielem Michałem Szpakiem zwiedził 35 krajów, 6 kontynentów i przeżył mnóstwo niesamowitych przygód. Jacek Słowak opisał swe przygody. Będziemy je publikować na echodnia.eu w każdą sobotę. Zamieścimy też wiele wyjątkowych zdjęć jakie zrobił podczas podróży.

W Kalkucie ja i Majki wsiedliśmy do autobusu do miejscowości Haridaspur, gdzie znajduje się najpopularniejsze przejście lądowe do Bangladeszu. Poza nami w autobusie jechali wyłącznie Hindusi i Banglijczycy. Granicę mieliśmy przekroczyć pieszo. Wszystko wydawało się być w jak najlepszym porządku dopóki nie zostaliśmy zatrzymani na granicy. Wszyscy z naszego autobusu przeszli gładko, nie przepuszczono tylko nas. Co się dzieje? - zachodziliśmy w głowę. Jakby tego było mało, nie zwrócono nam naszych paszportów. Ktoś do nas przyszedł i kazał poczekać. Czekaliśmy - chyba kwadrans. Przyszedł do nas wojskowy i nakazał nam iść za nim. Zostaliśmy wprowadzeni do jakiegoś pomieszczenia, zostawiono nas samych, po czym usłyszeliśmy dźwięk przekręcanego w zamku klucza. Zamknęli nas, a my wciąż nie mieliśmy pojęcia z jakiego powodu! Obaj staraliśmy się zachować zimną krew, ale zdenerwowanie i obawy rosły. Czekaliśmy na dalszy rozwój wydarzeń. Gdy upłynęło około półtorej godziny, zaczęliśmy uderzać pięściami w drzwi i w ściany domagając się wyjaśnień oraz podania powodów tego tajemniczego zatrzymania. Trwało to jakiś czas, aż w końcu drzwi się otworzyły i do pokoju wszedł żołnierz w pełnym rynsztunku i krótko wyjaśnił, że wszystko to zostało przeprowadzone ze względów bezpieczeństwa. Jak to? Uwięzili nas ze względów bezpieczeństwa? Czyjego? - pytaliśmy. Wyszedł. Czekaliśmy nie wiadomo na co przez kolejne 2 godziny. W końcu do pomieszczenia wszedł człowiek, od którego dowiedzieliśmy się, że niedawno miała miejsce tragedia z udziałem dwóch Japończyków. Przyjechali oni do Bangladeszu jako turyści i niedługo po przekroczeniu granicy zostali brutalnie zamordowani przez tubylców. Wprowadzono wówczas podwyższone środki bezpieczeństwa jeśli chodzi o przybyszów. Wyszło na to, że wszystko co z nami do tej pory robili miało na celu ochronę naszego bezpieczeństwa. Do pokoju weszło dwóch uzbrojonych po zęby żołnierzy, których zadaniem było eskortować nas podczas przechodzenia do Bangladeszu. Ciekawy musiał być to widok, gdy wśród tłumu zaciekawionych ludzi dwóch żołnierzy z karabinami w rękach prowadzi między sobą dwóch Europejczyków. Zaprowadzili nas do autorikszy, z uczuciem ulgi myśleliśmy, że na tym ten cały teatr z wojskiem się skończy i będziemy mogli pojechać sobie dalej w głąb kraju. Błąd. Eskorta oświadczyła, że odwiezie nas na dworzec. Nasze sprzeciwy pozostały zignorowane. Tłumaczyliśmy im, że dalej mamy ruszyć autostopem. Nie wiedzieli co to jest autostop. Jechaliśmy więc dalej w dwuosobowej rikszy- ja, Majki, nasze dwa plecaki i dwóch żołnierzy.

Na dworcu w Benapole wysiedliśmy, ale to nie był jeszcze koniec. Nie pozwolono nam zająć miejsca w przedziale, za to jeden z pilnujących nas wojskowych poszedł zwoływać innych żołnierzy i konduktorów z pociągu. Chwilę żywo nad czymś debatowali. W końcu zostaliśmy oddani w ręce konduktora, z którym weszliśmy do pociągu. Jeden wagon, drugi wagon, trzeci wagon, kolejny i kolejny - prowadził nas tak aż doszliśmy do maszynowni. Zaprosił nas tam, a kiedy weszliśmy powtórzył się numer z przekręcaniem klucza w zamku. W maszynowni nie byliśmy sami - wcześniej usadzono tu już jakiegoś człowieka. Mieliśmy jechać 6 godzin do miasta Khulna. 6 godzin w zamknięciu, na desce położonej na dwóch baniakach po wodzie. Gdy któryś z naszej trójki chciał wyjść do toalety, trzeba było tłuc rękami w drzwi komunikując czego się chce - wówczas z eskortą można było spokojnie pójść tam, gdzie królowie chadzają piechotą. Nasz towarzysz okazał się być bangladejskim biznessmenem, miał na imię Hais. Bardzo szybko zaczęliśmy rozmowę, by spędzić jakoś długie godziny jazdy. Rozmawialiśmy po angielsku, Hais okazał się bardzo sympatycznym człowiekiem. Gawędziliśmy racząc się nalewką, którą wyciągnął ze swojego bagażu.

Gdy dojechaliśmy do Khulny, byliśmy już tak zaprzyjaźnieni, że Hais serdecznie zaprosił nas do swojego biura, gdzie poznaliśmy jego przyjaciela o imieniu Bussa. Przez 6 dni byliśmy goszczeni w domach naszych nowych znajomych. W swojej uprzejmości i gościnności nie stanowili wyjątku wśród Bangladejczyków - zwiedzając kraj co rusz spotykaliśmy się z bardzo ciepłym przyjęciem, ludzie tam są niesamowicie otwarci i przyjaźni.

W Khulnie odwiedziliśmy uniwersytet, gdzie zostaliśmy bardzo mile przywitani przez rektora uczelni. W czasie całego pobytu w Bangladeszu byliśmy zapraszani do wielu szkół podstawowych, gimnazjów dla dziewcząt, i dla chłopców. Zawsze spotykało nas tam bardzo miłe przyjęcie i wylewne powitanie. Dzieciaki w schludnych granatowych mundurkach (wszystkie dzieci w Azji chodzą do szkół w mundurkach) tłoczyły się wokół nas albo siedziały grzecznie w ławkach zasłuchane, gdy opowiadaliśmy im o Europie, gdy pokazywaliśmy im polską flagę i opisywaliśmy naszą Ojczyznę, na początku onieśmielone, z czasem zaczęły zadawać przeróżne pytania dotyczące Polski, o polskie dzieci, o przyrodę, o szkoły, o zwierzęta, które w Polsce żyją. Nasze spotkania z dziećmi były bardzo przyjemne i trwały długo, chcieliśmy bowiem jak najpełniej zaspokoić ciekawość dzieci. Opowiadaliśmy im także o naszych rodzimych stronach - o ziemi świętokrzyskiej. Gdy zacząłem im snuć niektóre ze świętokrzyskich legend słuchały wpatrując się we mnie szeroko otwartymi oczami, bez najmniejszego nawet szmeru. W każdej placówce- od uniwersytetu po szkoły podstawowe kierowano do nas usilne i gorące prośby o stworzenie im możliwości nawiązania współpracy z polskimi szkołami - aby dzieci bangladejskie mogły korespondować z polskimi, aby dzięki takiej współpracy otworzyć im okno na świat. Europa w ich oczach jest nieosiągalnym rajem, idealizują świat Zachodu postrzegając go jako krainę mlekiem i miodem płynącą. Są bardzo ciekawi świata, lecz brak funduszy uniemożliwia im jego poznawanie.

Bangladesz, będący według statystyk i analiz gospodarczych najbiedniejszym państwem świata objawił nam się jako ojczyzna pogodnych, uśmiechniętych i towarzyskich ludzi. Na pierwszy plan wysuwała się ich wielka gościnność. Pewnego dnia Hais i Bussa zabrali nas do położonych w okolicy Khulny wiosek, zamieszkałych przez rdzenną ludność. Miejscowe dzieci jeszcze nigdy nie miały okazji widzieć białego człowieka, dlatego przyjazd turystów takich jak ja i Majki stanowił w wioskach nie lada atrakcję. Pomimo iż byliśmy tam przybyszami, tak różnymi od tubylców, nie okazywano nam nieufności, wręcz przeciwnie, chwilami z zakłopotaniem odnosiliśmy wrażenie, że okazywana jest nam niezasłużenie wielka atencja. Ich radość była rozbrajająco szczera i wyraźna. Dzieci skubały zaintrygowane moją brodę, włoski na rękach i nogach, przyglądały się nam bardzo dokładnie, nie bały się ani wstydziły obcych gości. Wizyty w tych kilku wioskach były przepełnione wesołością i swobodą.

Mieliśmy szczęście, że na początku naszej przygody w Bangladeszu spotkaliśmy Haisa i Bussę. Z nimi jadaliśmy, w ich domach nocowaliśmy, oni z zapałem zapoznawali nas ze swoim krajem i zawozili nas wszędzie, gdzie chcieli. Wyruszyliśmy z nimi w dżunglę - podczas wycieczki do Sundarbals - największego na świecie obszaru lasów namorzynowych. Uzbrojeni w maczety przedzieraliśmy się przez gęstwinę. Nie ma innego sposobu przejścia przez dżunglę - komuś może wydawać się, że wystarczyłoby odpychać gałęzie. Nic bardziej mylnego, gdyż postępując w ten sposób człowiek naraziłby się na poważne zranienia i zakażenie - gałęzie roślinności porastającej obszary, na które wkroczyliśmy, wyposażony zostały przez naturę w ostre kolce. Nie ma więc wydeptanych ścieżek, wytyczonych szlaków. Trzeba iść i ciąć, ciągle ciąć. Wokół w koronach drzew skakały ogromne ilości małp, robiąc przy tym wiele hałasu. Spotykaliśmy na swojej drodze także wiele węży, staraliśmy się je odstraszać, bo nie było pewności, czy nie trafiliśmy na jadowitego osobnika. Niektóre były naprawdę bardzo duże. Wchodziliśmy w tereny podmokłe, niejednokrotnie brodząc w wodzie. Kilka razy serce podchodziło do gardła, bowiem te tereny są licznie zamieszkane przez aligatory. Widzieliśmy wtedy na własne oczy niejednego. Sundarbals to tereny dziewicze, dzikie, bez śladu ingerencji człowieka. Sunęliśmy w przypominającej łupinę łódce po Gangesie dziwiąc się jak szeroko rozlewają się tam jej wody. Wpłynęliśmy w rejon "delty Gangesu" gdzie swoje ujście znajduje także rzeka Brahmaputra. Zachwycające krajobrazy, dzikie, nieodkryte tereny, cudowna tropikalna przyroda. Ktoś kiedyś powiedział, że Bangladesz nie ma dla statystycznego turysty do zaoferowania zbyt wiele atrakcji. To kraj dla wytrwałych obieżyświatów - nie ma tutaj zabytków, ani infrastruktury dostosowanej do potrzeb wycieczek, z uwagi na co kraj ten jest rzadko odwiedzany. To prawda, my w czasie całej naszej wyprawy tylko w dwóch krajach nie napotkaliśmy żadnego turysty - jednym z nich był właśnie Bangladesz. To co zachwyca w Bangladeszu to cudowna tropikalna przyroda, wspaniali ludzie, ich szczera ciekawość świata, proste autentyczne wiejskie życie.

Dhaka- stolica Bangladeszu była naszym kolejnym celem. Choć w tym państwie instytucja autostopu nie jest znana, to udało nam się jednak dotrzeć do miasta właśnie w taki sposób. Podróż zajęła kilka godzin. Na miejscu przyszło zderzenie z realiami Dhaki. Po pierwsze - nigdzie nie mogliśmy znaleźć najpodlejszego choćby hostelu, kwater noclegowych, miejsca gdzie można byłoby się umyć i przespać. Po drugie - w oczy rzucał się wszechobecny brud - przez niektóre ulice nie można było przejść z powodu piętrzących się hałd śmieci. Tylu śmieci w jednym miejscu nie widzieliśmy nawet w Indiach. rozkładające się w upalnym słońcu resztki żywności i rozmaite opakowania po niezidentyfikowanych chemikaliach nasycały powietrze drażniącym powonienie smrodem. Zawędrowaliśmy nad rzekę. Majki doznał szoku i dał nogi zapas czym prędzej - okropny fetor unosił się znad wody. Ewakuacja była w tej sytuacji jedynym słusznym rozwiązaniem. Ponadto - w Dhace przeludnienie osiągnęło tak niebotyczne rozmiary, że na ulicach tworzą się "korki pieszych".

Jacek Słowak, Karolina Maj

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.