Kino narodowe to pojęcie bez sensu

Czytaj dalej
Fot. Tomasz Bolt/Polskapresse
Ryszarda Wojciechowska

Kino narodowe to pojęcie bez sensu

Ryszarda Wojciechowska

Wolałbym, żeby pani premier zajęła się gospodarką, a nie oceną artystyczną filmów, bo na tym się nie zna mówi Ryszard Bugajski, reżyser filmu „Zaćma”

Bohaterką Pana najnowszego filmu jest Julia Brystygierowa, była funkcjonariuszka bezpieki, zwana „Krwawą Luną”. Dlaczego ona?
Bohater filmu powinien być interesujący, inaczej film nie jest wart oglądania. A Brystygierowa to niezwykle interesująca postać. Przeszła drogę od zwykłej, szarej działaczki komunistycznej aż do wysoko postawionej funkcjonariuszki w Ministerstwie Bezpieczeństwa Publicznego. Studiowała filozofię, obroniła nawet z filozofii doktorat. Potem wyjechała do Paryża, studiowała na Sorbonie. Ponoć pozowała dla Picassa, na co nie ma dowodów, ale są opowieści.

Ale w swoim najnowszym filmie - „Zaćma” skoncentrował się Pan tylko na jej przyjeździe do ośrodka dla niewidomych w Laskach i na spotkaniu z kardynałem.
Bo nie interesował mnie film biograficzny. Najciekawsza w życiu Brystygierowej była przemiana, jaką przeszła. To, że jako jedyna bodaj spośród przestępców epoki stalinowskiej przeszła na drugą stronę. Zastanowiło mnie, jaka musi być konstrukcja psychiczna osoby, która przy całej swojej inteligencji i szerokich horyzontach postępowała tak jak Brystygierowa właśnie? I dlaczego potem zaczęła poszukiwania metafizyczne, chociaż wcześniej wierzyła tylko w materialną rzeczywistość? W „Zaćmie”, jak w każdym swoim filmie, unikam jednak jednoznacznych odpowiedzi.

Główną rolę w tym filmie powierzył Pan żonie, Marii Mamonie. To ona zagrała Julię Brystygierową i zbiera świetne recenzje.
Muszę sam sobie powiedzieć komplement. Znam się na aktorstwie i na reżyserii i wiem, czy aktor udźwignie rolę, czy nie. Umiem to wyczuć. Widzowie często przypominają mi teraz „Przesłuchanie” i to, że tam również skupiłem się na jednej kobiecie. Wtedy do roli Toni wybrałem Krysię Jandę. I ona zagrała wspaniale. Sama zresztą nie raz mówiła, że to jej najlepsza rola w życiu. Dokonując tamtego wyboru, nie miałem wątpliwości, nie pomyliłem się w przypadku Krysi. I nie pomyliłem się również w przypadku Marysi.  

To kolejny film, w którym wraca Pan do czasów stalinowskich. Ale na gdyńskim festiwalu jest Pan takim trochę ostatnim Mohikaninem. Młodych twórców nie interesuje historia. Ich filmy są o tym, co tu i teraz. Ich interesują oni sami i współczesność.
Mogę się tylko wytłumaczyć tym, że lata pięćdziesiąte przeżyłem na własnej skórze. Ale nie lubię dzielić filmów na współczesne i historyczne. Zresztą w tak zwanych filmach historycznych też można pokazać wiele współczesnych problemów. Rozumiem, że czasami kogoś dręczy dzisiejszy dzień. Że się nie potrafi w tym wszystkim odnaleźć. Ale to tylko jedna z możliwości w kinie. Jedna ścieżka. Dość wąska, którą można iść, ale ona daleko nie zaprowadzi.

A może chodzi o to, że młodych tak zwane narodowe kino nie bierze?
Ale co znaczy narodowe?

Wiedziałam, że się Pan obruszy...
Oczywiście, bo dla mnie kino narodowe jest bez sensu. To znaczy co? Polskie? I do tego trzeba sprawdzić matkę reżysera, zobaczyć, czy dziadek nie był obrzezany?

Nie trzeba będzie sprawdzać, jeśli wcieli się w życie pomysł ministra Mariusza Błaszczaka, żeby polskich patriotów grali na przykład Mel Gibson albo Tom Cruise.
No tak, ale jak tu cokolwiek komentować, skoro premier polskiego rządu mówi, że film „Ida” jest artystycznie niedobry? Wolałbym, żeby pani premier zajęła się raczej gospodarką, a nie oceną artystyczną filmu. Bo artyści nie wtrącają się do dziedzin, którymi zajmuje się rząd. Z jednej strony pani premier publicznie potępiła „Idę”, a z drugiej pochwaliła „Szeregowca Ryana” Spielberga, mówiąc, że to dla niej wzorzec filmu patriotycznego. A dla mnie ten film to kicz. Owszem zawiera wiele fantastycznych scen, genialnie sfilmowanych, za które Janusz Kamiński dostał Oscara. Ale reszta to kicz, który - jak widzę - nie razi panią premier. Mogę się pogodzić z tym, że premier mojego kraju nie ma gustu filmowego. Ale niech przynajmniej dobrze radzi sobie z gospodarką.

Wracam do młodych ludzi. Co oni mogą znaleźć w Pana filmie?
Próbę zrozumienia, że świat nie jest prosty ani też czarno-biały. Tylko ma wiele odcieni szarości, a nawet wiele różnych kolorów. Ludzie, nie tylko zresztą młodzi, dążą do upraszczania rzeczywistości. A to sprawia, że ich życie staje się uboższe. Patrzenie na życie jako na chwilę w całej historii kosmosu nie interesuje mnie.

A co Pana interesuje?
Człowiek, który próbuje zrozumieć miejsce i czas, w którym żyje. To Santayana powiedział, że ci, którzy nie pamiętają przeszłości, skazani są na jej powtarzanie.

Czy brał Pan pod uwagę jakieś ryzyko związane z tym filmem?
Tylko ryzyko artystyczne. A to, że z tej okazji napadną mnie jacyś nacjonaliści czy antysemici, mniej mnie interesowało.

A napadli?
Już napadają. Pojawiają się na przykład głosy, że to film o jakichś Żydach, bo Brystygierowa była Żydówką. I to napadają ludzie, którzy nawet nie wstydzą się tego, że są antysemitami. Przyznają się do tego głośno, bo dzisiaj antysemityzm stał się dość popularną postawą. I to jest coś, co mnie przeraża. To, że na przykład ludzie palą kukły Żydów. Zawsze nienawidziłem antysemityzmu, rasizmu, takich postaw, które jednych wykluczają, a innych wynoszą wyżej. To „Deutschland, Deutschland über alles” jest takim najgorszym przykładem. Tylko Aryjczycy się liczyli. A teraz dzieli się Polaków na tych dobrych i złych. Do tych dobrych zaliczają się ci, którzy słuchają ojca Rydzyka albo chodzą na marsze ONR.

To są dobre czasy dla reżyserów?
Nie boję się tych czasów. Pamiętam, jak na premierze mojego poprzedniego filmu „Układ zamknięty” porównywano ten film do mojego „Przesłuchania”. I ja wtedy odpowiedziałem, że różnica jest taka, że zakazano oglądania „Przesłuchania” i film trafił na półki na wiele lat. A „Układ zamknięty” może nie ma poparcia władzy, ale na sali siedzi prezydent. I siedział Bronisław Komorowski, co świadczyło o pewnej demokracji i swobodzie.

Ale politycy próbują teraz sztukę, w tym także film, kontrolować. To sztuce dobrze nie służy?
Na pewno. Wystarczy spojrzeć na to, co się dzieje z Teatrem Polskim we Wrocławiu. Tam się naprawdę dzieje źle. Już nie będzie reżyserować Lupa, aktorzy rozejdą się do innych teatrów, no muszą z czegoś żyć. I teatr zostanie rozbity.
 
O festiwal też się kłócimy. Jaki film ma być, a jaki nie. Mieliśmy awanturę o „Historię Roja”, która się nie znalazła w konkursie. Wielu krzywi się na temat „Smoleńska” i tego, że jednak na festiwalu jest prezentowany.
Nie widziałem „Historii Roja”, więc nie chcę się na ten temat wypowiadać. Bo o tym, co powinno być pokazywane mówią zazwyczaj ci, którzy filmu nie widzieli. Ale dla mnie festiwal powinien być przeglądem polskiego kina. Uważam, że powinny być pokazywane wszystkie filmy wyprodukowane przez ostatni rok, a nie tylko - jak teraz - szesnaście konkursowych. Trochę tak na zasadzie równouprawnienia.
Nagrody zresztą nie są takie ważne, tylko konfrontacja z publicznością. Już kilka razy się zdarzało, że na tym festiwalu nie pojawiały się filmy, które powinny się pojawić. Na przykład „Obce ciało” Krzysztofa Zanussiego. Co prawda nie był to film wybitny, ale Zanussi to jednak reżyser, który nakręcił wiele interesujących produkcji i każdy jego film powinien być jednak pokazywany.

Rozmawiała: Ryszarda Wojciechowska

Ryszarda Wojciechowska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.