Przyjaźń, mord, noce w śniegu... Są rany, które krwawią do dziś

Czytaj dalej
Fot. Archiwum rodziny
Renata Hryniewicz

Przyjaźń, mord, noce w śniegu... Są rany, które krwawią do dziś

Renata Hryniewicz

Pani Józefa ma 89 lat. Nie lubi wspomnień, są zbyt bolesne. Wnuczkowi udało się jednak przekonać ją, by opowiedziała nam swoją historię. Ruszamy na Kresy...

Pani Józefa urodziła się w maleńkiej Mateuszówce, powiat Buczacz, województwo tarnopolskie. Mieszkało tam około stu osób, w większości Polacy. Wychowała się w domu z rodzicami i dwoma braćmi. Mieli gospodarstwo, na którym wszyscy pracowali.

- Byliśmy szczęśliwą, kochającą się rodziną - opowiada pani Józefa. - Choć wioska należała do Polski, żyli w niej też Ukraińcy. I nawet dobrze nam się żyło. Zapraszaliśmy siebie na wigilię, chodziliśmy razem do szkoły, na zabawy. Żeniliśmy się ze sobą... Tak było, dobrze to pamiętam.

Opowieść o trudnym życiu rodziny pani Józefa zaczyna spokojnie, bez emocji: - Polacy mieli swój kościół, a Ukraińcy chcieli zrobić sobie cerkiew. Może ze sto metrów od kościoła nawieźli sobie kamieni i wybudowali. Do Mateuszówki przyjechał ukraiński ksiądz. Miałam 14 lat wtedy i jak to dzieciaki, pobiegliśmy zobaczyć, co się dzieje. Ksiądz odprawił mszę, a po niej wykrzyczał: „Niechaj żyje Ukraina! Sława Ukrainie!”. Powiedział też: „Wtenczas będzie nasza Ukraina, gdy kąkol z pszenicy zbierzemy i Lachy wywieziemy”. Rodzice zaczęli szeptać, że coś będzie niedobrze. I dobrze już nie było.

Pies przyniósł rękę

Pani Józefa zaczyna się denerwować, przeciera rękoma twarz. Skupia się i opowiada dalej: - I tak to się zaczęło. Ukraińcy atakowali w nocy. To była grupa nie tylko z Mateuszówki, ale też z innych pobliskich wsi. Wśród nich byli sąsiedzi, którzy wcześniej z polskimi rodzinami jedli kolacje wigilijne. Byli dobrzy i źli. Co niektórzy nam pomagali, a niektórzy mordowali jak zwierzęta.

Ze strachu rodziny zaczęły sypiać poza domem. - Najstarszy brat wyjechał do powiatu, do Buczacza. A my braliśmy snopki kukurydzy, ciuchy jakie się dało i szliśmy spać w pole. To trwało od lata do grudnia, jak już była ostra zima. Mama okrywała nas jak kwoka kurczaki, żeby było nam cieplej. Jak się rozwidniało, wracaliśmy do domu, ale nie wchodziliśmy. Najpierw sprawdzaliśmy, czy wisi kłódka, bo banderowcy często włamywali się do domów i mordowali rodziny, które wracały z „nocek” - wspomina pani Józefa.

Chwilę się zastanawia. Próbuje poskładać myśli, żeby dokładnie przytoczyć wydarzenia z 1944 roku. - Na wsi był wartownik, taki, co pilnował wsi, ktoś w rodzaju policjanta. Był bardzo wysoki, ze dwa metry miał. Przychodził prawie codziennie do taty i do mamy, przyjaźnili się - relacjonuje pani Józefa. - Ale pewnego dnia, jakiś czas po jego wyjściu od nas, przyszła jego żona i mówi: „Kaźmirz, ty nie widział mojego Walerki?”. Ojciec odpowiedział, że był tu, ale już poszedł. Pod wieczór stryj przybiegł do nas z... ręką i powiedział, że to chyba jest ręka Walerki. Przyniósł ją pies. Potem żona Walerki szukała męża. Myśleliśmy, że bez skutku. Pomyliliśmy się...

8 grudnia 1944 roku ojciec pani Józefy zmarł na zapalenie płuc. Prawdopodobnie nabawił się go przez „nocki”. - To było chyba dzień albo dwa po czasie, kiedy pies przyniósł rękę Walerki. Nie było już księdza, zwołaliśmy rodzinę i sąsiadów i poszliśmy na cmentarz chować ojca. Kiedy tam doszliśmy, zobaczyliśmy żonę Walerki przy dole wykopanym dla ojca. Strasznie płakała. Mama podeszła do niej i zapytała, dlaczego tak płacze. Spojrzała w dół i znieruchomiała. Podeszliśmy wszyscy. Tam leżało ciało, a właściwie ludzkie mięso, a na wierzchu wyrżnięte gardło. To było przerażające! - pani Józefa podnosi głos. - Ja tego nigdy nie zapomnę. Ten widok był makabryczny! Do dziś śni mi się nocami...

Żona Walerki poprosiła rodzinę o to, żeby ze względu na przyjaźń pochować zmarłych razem. Tak się stało.

Ciało pocięte w paski

Po śmierci ojca rodzina zaczęła sypiać u sąsiadów, Ukraińców. - Miałam koleżankę ze szkoły, Weronikę. Ona sama zaproponowała, żebyśmy u nich przenocowali. Rodzice się zgodzili. Ale zobaczył to inny sąsiad i powiedział do ojca Wery, że jak będzie nas trzymał, to zamordują też jego rodzinę. Po dwóch nocach ojciec koleżanki nas przeprosił, że się boi i że nie możemy u nich nocować. Znów spaliśmy na dworze. Każda noc była koszmarem, trzęśliśmy się z zimna, byliśmy mocno przeziębieni, na skraju wyczerpania - nie ukrywa pani Józefa.

Przerywa opowieść. Jest bardzo smutna. Nie płaczce, ale jej oczy gdzieś błądzą, jakby były nieobecne. Myślami jest w Mateuszówce, widzi, co tam się działo, wspomnienia wróciły jak żywe. Po chwili wzdryga się i opowiada kolejną makabryczną historię, którą przeżyła rodzina.

- Kuzyn mego ojca nie miał dzieci. Żyli z żoną sami, byli bardzo bogaci. Kiedyś wziął konie i poszedł w pole orać, bo mimo tego, co się działo, pracować trzeba było, żeby za zboże, mleko dostać kartki, za które się kupiło jedzenie - mówi pani Józefa. - Nie było go bardzo długo. Wtedy przyszła sąsiadka do ciotki i powiedziała jej: „Karola, chodź na pole po konie, bo Mikołaja już nie ma”. Ciotka pytała: „Dlaczego nie ma? Co się stało?”. Sąsiadka nie odpowiadała. Wróciły z końmi i wtedy zabrała ciotkę w jedno miejsce. Tam wujek był przywiązany do drzewa. Przywiązali mego wujka i jego ciało pocięli w paski. Pocięli jak świnię! Do mięsa! Do kości! Na żywca... - po policzkach pani Józefy płyną łzy. Próbuję na chwilę przerwać rozmowę i poruszyć inny temat, ale kobieta prosi o chwilę ciszy i kontynuuje...

Te rany nigdy się nie zagoją

- Jak żył jeszcze ojciec, przyjechał ruski na koniu i mówi do niego: „Chadziaj tu mnie. A u tiebia banderów nie ma?”. Mieli my banderowca parę metrów od nas, ale ojciec się bał powiedzieć i odpowiedział, że nie ma. Ten wyciągnął zdjęcia i pokazał nam małe dzieci, takie do roczku, wszystkie powbijane na sztachety na płocie, ze spuszczonymi główkami i rączkami. Widzę te zdjęcia do dziś... - przyznaje pani Józefa. - Tak było, przeżyło się wszystko. Ja teraźniejszych czasów tak nie pamiętam, jak to, co przeżyłam.

Kobieta przypomina sobie jeszcze jedną sytuację: - Brat Roman miał 11 lat. Tata już nie żył. Poszłam z bratem do rodziny prosić o nocleg. To był Ukrainiec, który ożenił się z moją ciotką. Ona do nas powiedziała, że o zgodę musimy pytać jego. Poszłam więc i zapytałam. On stanął, spojrzał mi w oczy i mówi: „Co? Padają strachy na Lachy?!”. W pierwszej chwili mnie zamurowało, przecież to wuja. Ale byłam pyskata i nie wytrzymałam. Odpowiedziałam mu: „Ty, k... twoja mać, jeszcze na Ciebie czas przyjdzie!”. I uciekliśmy. Ależ mnie mama wtedy skrzyczała. Mówiła, że teraz przyjdzie w nocy i nas wybije.

Powiat Buczacz leżał na linii frontu. Jak front się cofał, to wchodzili Niemcy, jak szedł naprzód, byli Rosjanie. - Jak przychodzili Rosjanie, to było dobrze. Mogliśmy spać w domu. Byliśmy bezpieczni. Dzięki nim przeżyliśmy - stwierdza pani Józefa. - Ruscy obiecali nam, że wyjedziemy z wioski, że mamy iść na stację koło Buczacza i czekać na wagony. Jak już poszliśmy, to czekaliśmy tam około miesiąca. Jak się Ukraińcy dowiedzieli, że tam jesteśmy, wzięli kosy, widły, co się dało i szli do nas, żeby nas wymordować. Nawet kobiety z kosami szły, żeby zabijać. Wtedy nadjechało ruskie wojsko. Tak ich wymordowało, że krew strugami płynęła.

Zaczęła się tułaczka

W 1945 roku rodziny z Mateuszówki i innych wiosek wsiadły do wagonów. Po dziesięć rodzin i jedna krowa w wagonie. - Jak pociąg ruszył, wszyscy uklękliśmy i zaśpiewaliśmy „Serdeczna Matko”, to dziś mi się chce płakać. Jaki to był płacz, jaki to był lament... Jechaliśmy nie wiadomo gdzie... Ale żywi... - dodaje pani Józefa.

Wyjechali pod koniec lutego. Po dwóch miesiącach, z tygodniowymi postojami na bocznicach, dotarli do Biłgoraju w województwie lubelskim. Kobiety z dziećmi zostały, a mężczyźni ruszyli w Polskę szukać domów, by móc się osiedlić z rodzinami. - Znaleźli domy w Babicach i tam wszyscy ruszyliśmy. Mieliśmy ze sobą kartki majątkowe. Tyle co mieliśmy pola w rodzimej wiosce, tyle dostaliśmy w Babicach. My mieliśmy sześć hektarów - opowiada pani Józefa. - Po dwóch latach do wsi zaczęli z wojny wracać Ukraińcy. My byliśmy zakwaterowani w ich domach, a oni wrócili na swoje. Musieliśmy się wynieść. Mężczyźni znów ruszyli szukać domów. Trafili do Słońska, Lemierzyc i Ownic. Tak zamieszkaliśmy w Ownicach. Tutaj się osiedliliśmy. Tutaj teraz są nasze domy...

Po latach pani Józefa mogła wrócić do Buczacza i do Mateuszówki, żeby zobaczyć swoją wioskę. Ale nie chciała. - Nie chcę tam wracać, to jest zbyt bolesne. Te wspomnienia i tak ze mną pozostaną do końca życia, ale nie chcę się zmierzyć z przeszłością „na żywo”. Nie chcę... - kończy 89-letnia kobieta, w oczach ma łzy. - Nie chcę... - dodaje już cichutko.

PS Na prośbę bohaterki tekstu zmieniliśmy jej imię.

Renata Hryniewicz

Moje działania reporterskie skupiają się na terenie powiatu słubickiego i sulęcińskiego. Szukam tu ludzi, miejsc, wydarzeń, o których warto pisać i je pokazywać. Szukam tematów, które niosą jakiś przekaz, pokazują ciekawe działania, ale także takich, w których poprzez nagłośnienie mogę pomóc rozwiązać problem. Zawsze staram się dociec prawdy wysłuchując różnych wariantów, jeśli chodzi o spór – wysłuchuję i opisuję obie strony. Staram się, żeby Czytelnik sam ocenił, po której stronie leży prawda. Można zgłosić mi każdy temat, każdy problem, każdą inicjatywę.
Jestem zawsze blisko ludzi i staram się spotykać z nimi osobiście, by ocenić sytuację, a w temacie ująć także emocje. Lubię pisać o ludziach i ich przeżyciach, pokazywać to, co w moim rejonie dzieje się dobrego, ale nie uciekam od spraw kontrowersyjnych, o czym nie raz przekonali się moi Czytelnicy.
Jestem optymistką i nigdy się nie załamuję. Wierzę, że zawsze jest jakieś wyjście. Lubię dobry żart i ludzi wesołych z pozytywną energią. Nie znoszę smutasów.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.