Królowe gór. O dwóch dzielnych biegaczkach z Krakowa

Czytaj dalej
Fot. Jan Nyka
Maria Mazurek

Królowe gór. O dwóch dzielnych biegaczkach z Krakowa

Maria Mazurek

Monte Rosa Skymarathon to jeden z najtrudniejszych i najbardziej niebezpiecznych biegów górskich na świecie. Żeby go wygrać, trzeba - razem ze swoim biegowym partnerem, związanym liną - wbiec po trudnym, alpejskim terenie, pełnym lodowych szczelin, na najwyżej położone schronisko w Europie, na wysokość ponad 4,5 tys. metrów, pokonując 17 kilometrów w górę, a potem - tyle samo w dół. I jeszcze kilkuset biegaczy z kilkudziesięciu krajów. Udało się to Natalii Tomasiak i Kasi Solińskiej, dwóm dziewczynom z Krakowa. 12 dni temu, w kategorii kobiet, Polki były bezkonkurencyjne.

Spotykamy się kilka dni później, u Kasi. W krakowskim, rozgrzanym od upałów mieszkaniu tylko siniaki na ciałach dziewczyn (biegaczki górskie zawsze wyglądają jak ofiary przemocy) i niegasnący entuzjazm w ich głosie zdradzają, przez co właśnie przeszły.

Biegowe piekło, mówią niektórzy. A może właśnie: raj.

Trampki, bawełniana koszulka

Natalia Tomasiak, rocznik 1986, filigranowa szatynka, z urodzenia kryniczanka, to w świecie górskich biegów postać znana od dobrych paru lat. Z zawodów przywiozła już niejeden puchar, tu tylko niektóre: z Wielkiej Prehyby (45-kilometrowy bieg w Szczawnicy), austriackiego Stubai Ultra Trail (63 kilometry), hiszpańskiego Val des Ribes czy włoskiego Elba Trail.

Kasia: Gdy parę lat temu wkręciłam się w górskie biegi, obserwowałam ludzi z czołówki, inspirowałam się nimi. Natalia była moją idolką, nie miałabym odwagi tak po prostu do niej zagadać. Pamiętam, jak kiedyś spotkałam ją w windzie. Potem przeżywałam: O Jezu, Natalia Tomasiak stała tuż obok mnie!

Wtedy dziewczyny nie mogły mieć jeszcze pojęcia, że za niedługo stworzą zwycięski duet. Ale o tym za chwilę.

Powracając do Natalii: od dziecka była aktywna. Rower, snowboard, taekwondo. I jeszcze - pomimo 158 centymetrów wzrostu - siatkówka. Mecze rozgrywane w bawełnianej koszulce i trampkach za pięć złotych. Ale szkoła się skończyła, Natalia wyprowadziła się do Krakowa. Na jakiś czas przestała uprawiać „na poważnie” sport. D0 2014 roku.

- Umówiłam się z koleżankami, że będziemy biegać. Oczywiście, więcej było z tego plotkowania niż biegania - śmieje się dziewczyna.

Po jakimś czasie zauważyła, że biega lepiej od koleżanek. I że, w przeciwieństwie do nich, woli to od plotkowania. Tak to się zaczęło.

Droga, którą pokonała Kasia Solińska, rocznik 1990 (pochodzi z Draganowa na Podkarpaciu, między Jasłem a Krosnem i jeszcze trochę na południe), była zupełnie inna. Zaczynała od lekkiej atletyki w krośnieńskim klubie sportowym, biegała na bieżni, głównie dystanse 400, 600 metrów. Potem, podobnie jak Natalia, zrezygnowała ze sportu. No, miała parę „biegowych” zrywów (w 2014 przebiegła Bieg Marzanny w koszulce z napisem „Kocham Cię mamo” - to był urodzinowy prezent dla mamy, która kibicowała jej na Błoniach. Jak to mama zobaczyła, wiadomo, popłakała sie ze wzruszenia).

Raz, w 2016 roku, kumpel zabrał Kasię na bieg w Lasku Wolskim. Była w adidasach, ledwo przebiegła te 11 kilometrów.

Ale tego dnia odkryła, że to fajniejsze niż bieganie po płaskim. Zaraz zapisała się na zawody na Babiej Górze. I tak poszło.

Cześć, co robisz jutro?

Pierwszy raz rozmawiały po 43-kilometrowym biegu górskim na granicy Pienin i Beskidu Sądeckiego. Natalia go wygrała, Kasia była druga. Okazało się, że mają fajną „chemię”. Polubiły się.

Natalia: Niecały rok później startowałam w sztafecie w Kudowej, w Górach Stołowych. W ostatnim momencie jedna z dziewczyn z mojej drużyny się wycofała. Zadzwoniłam do Kasi i pytam „co robisz jutro?”. A ona, że jedzie na panieński do Zakopanego. Mówię „przyjeżdżaj do Kudowej, po zawodach jakoś załatwimy ci transport”.

Kasia: To było szaleństwo, ale o północy dotarłam na ten panieński. I bawiłam się świetnie.

Ja: Ale co z tą sztafetą?

Dziewczyny: A, wygrałyśmy.

Wysokość

Jeśli chodzi o Montę Rosę, legendarny bieg we włoskich Alpach, to Natalia próbowała już rok temu. A ponieważ biegnie się tam parami - od wysokości 3,2 tys. trzeba związać się liną - to współpraca i pomoc jest kluczowa. Tego z kolei nie ma bez wzajemnego zaufania, „dogrania się”.

Natalia więc już wtedy pomyślała o Kasi. Ale że Kasia nie miała dużego doświadczenia górskiego, w zeszłym roku organizatorzy jej po prostu nie dopuścili.

Natalia startowała więc w parze z jedną Brytyjką. Tą pokonała wysokość - i fizycznie, i psychicznie. To nie był udany start.

Natalia: W tym roku, kiedy startowałam po raz drugi, organizatorzy mieli już do mnie zaufanie i mogłam „wkręcić” Kasię. Po prostu nas zapisałam i zadzwoniłam do Kasi: hej, jedziemy do Włoch.

To okazało się strzałem w dziesiątkę.

Jan Nyka, fotograf (ale też ultramaratończyk), który robi zdjęcia na biegach górskich, również na tym: na Monte Rosie mamy najbardziej ekstremalną, najbardziej techniczną odmianę biegania. To wyjątkowe zawody ze względu na trudność i tradycję, a ta zależność między ludźmi w parach oddaję górską wspólnotę lin.

Trudnością jest wysokość. Powyżej 3,5 tysiąca ciśnienie jest niższe, a powietrze rzadsze, przez co jest w nim mniej tcząstek tlenu. Człowiek szybciej się męczy, inaczej oddycha. Istnieje ryzyko choroby wysokogórskiej, a ta może objawiać się bardzo różnie, począwszy od niewinnego bólu głowy i biegunki, na obrzęku mózgu czy płuc kończąc. A to, wiadomo, może wiązać się z najgorszym.

Kasia: Nigdy nie byłam na takiej wysokości i nie miałam pewności, jak mój organizm na nią zareaguje. Oczywiście, przygotowując się do biegu, trenowałam w Krakowie w komorze imitującej wysokogórskie warunki, ale nigdy nie wiadomo. Na szczęście czułam się świetnie.

Poza tym, mówi Kasia, widoki rekompensowały wszystkie trudy. Wokół - las gór. Coś pięknego.

Były za to inne trudności niż wysokogórskie powietrze. Topniejący śnieg, ww którym, zbiegając, brnęły dziewczyny. Rywale, których, na wąskiej trasie, trzeba było wyprzedzić. Warunki, w których co chwilę się wywracasz, wstajesz, walczysz o każdy krok.

No i - to piękne i trudne zarazem - konieczność związania się linami.

Natalia: To oznacza, że jedna musi dostosować się do drugiej. A każdy biega nieco inaczej. Ja mam na przykład równe, spokojne tempo. Kasia ma tendencję do szybszego podbiegania. Jej krok, dzięki temu, że Kasia jest wyższa, jest dłuższy. Musiałyśmy się dograć. Ale to jest w tym biegu fascynujące - ta współpraca i odpowiedzialność za drugiego człowieka.

Gdy dziewczyny zbiegły już na wysokość, na której nie musiały być na linie, świadomie podjęły decyzję, że zostają związane do końca.

Nagroda

Od pewnego momentu wiedziały, że idzie im bardzo dobrze. Z par kobiecych utrzymywały się jako drugie, po duecie Włoszek.

Gdy wbiegły na metę, cieszyły się jak dzieci z drugiego miejsca.

I wtedy narzeczony Natalii krzyknął: Dziewczyny, ale przecież jesteście pierwsze. Pier-wsze!

Okazało się, że Włoszki, które biegły przed nimi, nie ukończyły biegu. W pewnym momencie musiały zejść z trasy. Tuż za nimi na metę wbiegł duet innych Polek: Iwony Januszyk i Mirosławy Witowskiej. Zwycięskie Natalia i Kasia, w kategorii open (a więc licząc z mężczyznami) zajęły 18 miejsce.

Na świętowanie nie było czasu. Musiały uciekać na pociąg. Samolot, na który miały kupiony bilety, i tak już odleciał - bo zawody, przez warunki atmosferyczne, przesunięto z soboty na niedzielę.

Na ten pociąg, którym miały dostać się do Wiednia, nie zdążyły. Opcja z autobusem też nie wypaliła. W końcu w nocy, po biegu, utknęły w Bolonii.

Kasia: Było przed północą. Zmęczone, spocone, wokół nas latały muchy, usiadłyśmy na ulicy i napiłyśmy się zimnego piwa. To była największa nagroda.

Bo w bieganiu, mówią dziewczyny, tak naprawdę bardziej niż o wyniki, chodzi o radość i satysfakcję.

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.