Migranci. Z piekła do piekła. Myślą, że jadą do raju. Nic bardziej mylnego

Czytaj dalej
Ks. Przemysław Szewczyk

Migranci. Z piekła do piekła. Myślą, że jadą do raju. Nic bardziej mylnego

Ks. Przemysław Szewczyk

Wszyscy wiedzą, że płacą dużo pieniędzy za podróż bardzo ryzykowną. Nie ma tygodnia, żeby nie dotarła do nich informacja o ciałach znalezionych na wybrzeżu. Z drabiny do raju można spaść nie tylko w utratę ciężko zarobionych pieniędzy, ale także w otchłań morza. Morze Śródziemne to także cmentarz. Byłem pewien, że taki właśnie los spotkał Joela...

Joel odezwał się po trzynastu miesiącach, od kiedy urwał się z nim kontakt. Był jednym z pierwszych migrantów, których poznałem podczas pobytu w Tunezji. Jak zdecydowana większość mieszkańców Wybrzeża Kości Słoniowej, którzy migrują, „przygodę” rozpoczął w 2011 roku, gdy kraj pogrążył się w wojnie domowej.

Dom jego rodziny w Abidżanie, stolicy kraju, został zaatakowany i splądrowany przez zwolenników przejmującego władzę Alassane’a Outtary, którzy spełnili w ten sposób swoje groźby wobec ojca Joela, czynnie angażującego się po stronie urzędującego prezydenta Laurenta Gbagbo. Uciekli z domu na chwilę przed atakiem, więc słyszał jeszcze ich krzyki „Gangaba! Gangaba! Wygraliśmy!” towarzyszące niszczeniu jego domu.

Migranci z dawnych kolonii francuskich, którzy władają językiem Balzaca z tak silnym akcentem afrykańskim, jakby chcieli wywrzeć kulturową zemstę na kolonizatorach, nazywają samych siebie „aventureurs” od „aventur”, przygoda. Po polsku musielibyśmy oddać to słowem „awanturnik” i czasem lubię tak o nich mówić. Faktem jest, że robią wokół siebie dużo szumu, wnoszą niepokój, żyją poza prawem i zasadami cywilizowanego świata. Nie oni jednak zaczęli tę awanturę. W każdym razie Joel nie był odpowiedzialny za to, że stracił swój dom.

Rodzina wróciła do rodzinnej wioski, gdzie Joel nie zabawił długo. Z głodu i braku perspektyw po kilku tygodniach musiał szukać środków do życia gdzie indziej. Wrócił do stolicy, zorganizował sobie kram z używanymi telefonami i dzięki temu coś zarabiał. W ramach porządkowania miasta władze przegoniły wkrótce drobnych handlarzy z głównej ulicy stolicy. 17 grudnia 2010 Mohamed Bouazizi, któremu to samo zrobiono w Tunisie, dokonał rozpaczliwego aktu samospalenia, co doprowadziło do masowych protestów i przyczyniło się do wybuchu „arabskiej wiosny”. Joel znajdując się w podobnej sytuacji, zdobył się na nie mniej szaloną rzecz: wyjechał do Mali, skąd przez pustynię dotarł do Tunezji, gdzie się poznaliśmy.

Marzenie o Europie

Pustynia ciągnąca się szerokim pasmem od Atlantyku po Nil rozdziela Afrykę na jej część północną i subsaharyjską. Wybrzeże Kości Słoniowej jest krajem tropikalnym porośniętym dżunglą i sawanną. Dalej na północ jest Mali, kraj leżący na półpustynnym obszarze Sahelu. Do słynnego malijskiego Timbuktu turystów przyciąga słynny meczet Sankore, ale Joel szukał tutaj przewodnika przez pustynię.

W miastach Sahelu jest zdecydowanie więcej migrantów niż turystów. Cluvet - także obywatel Wybrzeża Kości Słoniowej - wybrał drogę przez pustynię w Nigrze, na zachód od Mali, ale to dlatego, że zmierzał do Libii. Bez względu na to jednak, czy droga migranta wiedzie przez Timbuktu czy Niame, w pewnym momencie będzie musiał przez pustynię iść pieszo. Do pokonania ma kilkudziesięciokilometrowy odcinek drogi w tym miejscu Sahary, w którym na mapie ciągnie się przerywana linia znacząca granicę.

Pewnie Otto von Bismarck, który w 1884 roku sprosił do Berlina delegacje europejskich dworów w celu ustalenia zasad wytyczania granic w Afryce, nie zdawał sobie sprawy, jakie konsekwencje dla Joela, Cluveta i tysięcy innych „awanturników” będzie miało przyłożenie linijki do mapy w tym, a nie innym miejscu. Granice pustynne są kontrolowane przez państwową straż graniczną tylko w kilku punktach. Całą resztę terenów przygranicznych kontrolują bojówki i grupy paramilitarne polujące na migrantów. Oczywiście inaczej to wygląda na granicy libijskiej, inaczej na tunezyjskiej. Ze złapanym migrantem coś przecież potem trzeba zrobić i to coś zależy od sytuacji poza Saharą. W Libii łowcy migrantów mają więcej możliwości, bo kraj pogrążony jest w chaosie. Schwytaną Afrykankę można bez większych problemów sprzedać do domu publicznego, a Afrykańczyka kupi jakiś rolnik za 150 euro, jego niewolnicza praca jest tańsza niż utrzymanie robotnika.

- Czemu zatem ci ludzie udają się do Libii? - na to pytanie Cluvet, który dwa lata po dotarciu do Libii sam zajął się organizowaniem nielegalnych podróży, odpowiada, przypominając o głównym celu drogi: - Wszyscy marzą o Europie. Z Tunezji trudniej przeprawić się do Europy. Tam dobrze działa policja i straż graniczna. W Libii dużo ryzykujesz, ale w chaosie łatwiej jest zorganizować łódź do europejskiego raju.

O pustynnych przygodach „awanturników” nasłuchałem się dużo. Kilku moich znajomych straciło towarzyszy drogi. Czasem przejście kilkudziesięciu kilometrów zajmuje kilka dni. Jeśli w pobliżu kręci się grupa polująca na migrantów, trzeba przeczekać w ukryciu.

- Ile wody uniesiesz? 5 litrów? Na pustyni masz zgodę na niepodzielenie się wodą z człowiekiem umierającym z pragnienia. Nikt nie oczekuje od ciebie, że oddasz swoje życie, żeby ratować jego.

Joel wybrał drogę łatwiejszą - z Mali przez pustynię algierską do Tunezji - dlatego ominęło go piekło pustynnej drogi.

Zderzenie z brutalną rzeczywistością „przygody” miało miejsce jednak zaraz po dotarciu do wymarzonej Tunezji. W jednej z wiosek na południu znalazł pracę przy murarce. Oczywiście na czarno. Przez trzy miesiące pracował 7 dni w tygodniu po 10 godzin i wierzył pracodawcy, że brak wypłaty wynagrodzenia oznacza jedynie opóźnienie, a nie odmowę należności. Rzucił pracę po trzech miesiącach, gdy było jasne, że jest traktowany jak niewolnik, a nie pracownik.

Jeszcze nie raj, ale już nie piekło

Przyjechał do Tunisu, gdzie się spotkaliśmy. Znalazł tu uczciwego pracodawcę, co jest łatwiejsze w stolicy niż na prowincji, gdzie policjant jest sąsiadem, więc brak kontroli sprawia, że faktyczne niewolnictwo kwitnie w najlepsze. W Tunisie migranci z Afryki pracują wszędzie: w barach, kawiarniach, myjniach, na budowie. Nie są zatrudnieni oficjalnie, bo państwo nie wyraża zgody na pracę cudzoziemców. Z drugiej strony nie są podejmowane żadne poważniejsze działania przeciw szarej strefie. Sytuacja jest patowa: rząd nie daje zgody na pracę cudzoziemców z racji bezrobocia wśród Tunezyjczyków, ale świadom, że rynek potrzebuje taniej siły roboczej, cicho przyzwala na pracę migrantów na czarno.

Ich zwyczajowa pensja wynosi 600 dinarów (1000 złotych), co starcza na czynsz za pokój i jedzenie. Przy oszczędnym trybie życia coś się odłoży, żeby wysłać rodzinie, zapłacić za wizytę w szpitalu, a któregoś dnia za miejsce na łodzi do Europy... Może to nie raj, ale już nie piekło. W końcu i tak nikt z migrantów nie myśli o pozostaniu w Tunezji.

Migranci tylko w jeden sposób mogą zalegalizować swoją obecność w Tunezji: studia. Taką drogę wybrał Samuel z Kongo, który dwa dni po przylocie do Tunisu udał się do szkoły zapłacić za naukę w jednym z centrów formacyjnych, które oferują kursy dla cudzoziemców. W sekretariacie uczciwie go zapytano, czy planuje chodzić na zajęcia. Gdy odpowiedział, że może mieć z tym trudności, pomniejszono czesne za naukę o jedną czwartą. Do Tunezji przyleciał za namową kolegi, który „przygodę” rozpoczął dwa lata wcześniej i który załatwił mu już pracę. Spora część pensji pójdzie na opłatę nauki, której nie będzie pobierał. Taka cena za luksus posiadania karty pobytu w Tunezji.

Joel pół roku pracował na budowie, potem uległ wypadkowi. Poważne stłuczenie stopy wykluczyło go z ekipy budowlańców. Ostatni raz kontaktowałem się z nim, gdy był już w nadmorskim Sfaksie, co oznaczało jedno: szykował się do przeprawy przez morze. Ten moment „przygody” migrantów jest doświadczeniem ekstremalnym, trochę jak wspinaczka po drabinie do nieba. Z jednej strony perspektywa znalezienia się w raju jest kusząca, z drugiej ryzyko upadku na ziemię poważne.
1500 euro za bilet do raju

Propozycja przeprawy pada zawsze ze strony jednego z awanturników, który wszedł w ten biznes. Może pojawić się na Facebooku, na urodzinach czy w ugandzie, nielegalnym barze organizowanym przez migrantów dla migrantów. Marketingowcy nielegalnej podróży do europejskiego raju znają kogoś wyżej - też Afrykańczyka - kto potrafi znaleźć łódź, ustalić cenę jej zakupu i tak pokierować grupą, żeby nie wpadła na patrol policji, ale wypłynęła poza wody terytorialne Tunezji. To on ustala ostateczną cenę za podróż, która zależy od jakości i wielkości łodzi, warunków finansowych postawionych przez jej tunezyjskiego właściciela, czynszu za lokal przejściowy przed przeprawą oraz ewentualnych łapówek dla policji. Koszt takiej podróży wynosi od 1000 do 1500 euro. Dużo? Za bilet do raju…?

Kiedy migrant podejmie decyzję, że jedzie, zaczyna się wspinaczka po drabinie. Najpierw jedzie do Sfaksu, miasta portowego, gdzie poznaje pozostałych migrantów, którzy będą z nim płynąć. Tutaj przekazuje pieniądze organizatorowi, który za jakiś czas pojawi się w nocy i da znak do wymarszu. Grupa uda się na plażę, gdzie będzie czekać zakupiona łódź. Po półgodzinnym instruktażu jednemu z nich powierzy się zadanie sternika i w drogę. W linii prostej ze Sfaksu na Lampeduzę jest 188 km, na Maltę 357 km, na Sycylię 422 km. Tylko tyle morskiej drogi dzieli awanturnika od wymarzonego europejskiego raju.

Co może pójść nie tak? Organizator może wziąć pieniądze i zniknąć. Mark opłacił podróż swojego syna i żony, która dwa miesiące czekała na opłaconą przeprawę wypierając ze świadomości fakt, że zostali oszukani. Przeprawa może zostać odkryta przez policję podczas zakupu łodzi czy załadunku ludzi. Cluvet dwa razy wpadł na patrol, który zabrał mu wszystkie zebrane pieniądze. Za pierwszym razem zatrzymano też Tunezyjczyka, który miał sprzedać łódź. W ciągu pół roku Cluvet oddał ludziom połowę pieniędzy, co zostało uznane za bardzo szlachetny gest. Za drugim razem nie był już w stanie tego zrobić, wpadł w depresję.

Może także okazać się już na plaży, że do łodzi, którą miało podróżować dwadzieścia osób, ma wsiąść czterdzieści. Albo że zamiast obiecanej łodzi jest ponton. Taka sytuacja spotkała Francka i jego żonę. Nie zdecydowali się zaryzykować podróży. Pieniądze przepadły, ale bardziej boli, że znajomi, którzy wsiedli, dopłynęli do Europy. Próbują się nie winić, że strach przed wypłynięciem na pełne morze w lichej, przepełnionej łajbie wziął górę nad pragnieniem ucieczki z piekła do raju. Afrykańczycy boją się wody. Mało kto z nich umie pływać. Na łódkach radzą sobie ze stresem przy pomocy alkoholu.

Śmierć w morzu

Wszyscy wiedzą, że płacą dużo pieniędzy za podróż bardzo ryzykowną. Nie ma tygodnia, żeby nie dotarła do nich informacja o ciałach znalezionych na wybrzeżu: zatonęła łódź z migrantami, zginęły 34 osoby, 18 czy 52. Z drabiny do raju można spaść nie tylko w utratę ciężko zarobionych pieniędzy, ale także w otchłań morza. Morze Śródziemne to także cmentarz.
Byłem pewien, że taki właśnie los spotkał Joela. Przez ponad miesiąc wymieniałem z nim wiadomości, gdy był w Sfaksie. Potem jego telefon umilkł, wiadomości na Whatsappie nie były oznaczane jako odebrane, nie pojawiały się nowe posty na Facebooku. Byłem pewien, że utonął tak samo jak tysiące innych awanturników, którzy szukając raju, znajdują śmierć w morzu.

Odezwał się na Facebooku po trzynastu miesiącach. Rzeczywiście wypłynął. Na środku morza zepsuł się silnik, więc dryfowali cztery dni. Wypatrzył ich jakiś okręt, który zawiadomił straż przybrzeżną Malty. Uratowano ich. Zarekwirowano telefony. Poprosił o azyl, którego mimo wsparcia ze strony prawników mu odmówiono, bo w czerwcu tego roku Francji udało się doprowadzić do „pojednania narodowego” na Wybrzeżu Kości Słoniowej i były prezydent Laurent Gbagbo uścisnął prawicę aktualnemu. Nie ma już konfliktu etnicznego w ojczyźnie Joela, więc może wrócić do domu. Deportowano go z niczym. Tak
Europa rozwiązuje problemy, które sama rodzi.

Joel był zrozpaczony, zwłaszcza że rodzina uznała jego przygodę za totalną porażkę i go odrzuciła. Na nic się zdały moje tłumaczenia, że uratował życie, że znam Chadela, który w Niemczech od sześciu lat czeka na ostateczną decyzję, czy może zostać, że widziałem dziesiątki migrantów śpiących w Rzymie w parku i żebrzących na Champs-Élisées w Paryżu. Trudno mu uwierzyć do dziś, że po drugiej stronie morza wcale nie czeka na niego raj, że z jednego piekła przez drugie może wpaść w trzecie.

Co mu powiedzieć? Jak powstrzymać ten eksodus ludzi z piekła do piekła?

Ks. Przemysław Szewczyk
Prezes Stowarzyszenia Dom Wschodni, które organizuje w Tunezji dom dla migrantów
www.domwschodni.pl/przyjacielafryki

Ks. Przemysław Szewczyk

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.