Mówią o mnie: dowód na istnienie cudów. A dla mnie to jest jak film o obcej osobie

Czytaj dalej
Fot. Archiwum prywatne
Maria Mazurek

Mówią o mnie: dowód na istnienie cudów. A dla mnie to jest jak film o obcej osobie

Maria Mazurek

Najpierw dwie godziny pod lawiną. A potem kolejne - prawie siedem - kiedy serce Kasi Węgrzyn nie biło. Lekarze i ratownicy są zgodni: dziewczyna nie miała prawa przeżyć. A żyje, co więcej: biega po górach, zdobywa pięciotysięczniki. W czasach, kiedy nauka potrafi wytłumaczyć niemal wszystko, co uznawaliśmy za „cuda”, ona jest dowodem na to, że jednak te prawdziwe się zdarzają. Coś takiego nie wydarzyło się nigdy wcześniej i nikomu innemu na świecie. Tylko skromnej dziewczynie z Bochni oraz heroicznym ratownikom i lekarzom, którzy się nią zajmowali.

Mózgi niektórych z nas, tych mających więcej szczęścia, są wyposażone w silne mechanizmy obronne, które chronią nas przed traumami.

Kasia ma mózg szczęściary. Wyparł on z pamięci nie tylko sam wypadek, ale i to, co wydarzyło się na kilkanaście minut przed nim. Mimo że wszystko wskazuje na to, że w kluczowym momencie dziewczyna działała racjonalnie - przełożyła plecak na brzuch, tworząc między nim a swoją twarzą przestrzeń, dzięki której pod śniegiem mogła oddychać - kompletnie tego nie pamięta.

Tego, żeby przełożyć plecak, uczą na kursie lawinowym. Kasia taki kurs skończyła. Ale to, co działo się w dniu wypadku, zna tylko z opowieści.

Również potem, gdy w szpitalu odzyskiwała przytomność, jej mózg bardzo powoli przyswajał to, co słyszała: że pod lawiną zginęła jej koleżanka i że dzień po wypadku umarła jej babcia.

Głęboko w śniegu

To było 21 lutego 2015 roku, w słoneczną, ale bardzo wietrzną sobotę. Kasia razem z kolegami - Anią, Renatą i Irkiem - wybiera się w Tatry, żeby dotrzeć do jaskini Komin w Ratuszu Litworowym w Dolinie Miętusiej.

Speleologia jest pasją Kasi od kilku lat, zaczęło się na początku studiów, kiedy zapisała się do klubu grotołazów na Akademii Górniczo-Hutniczej w Krakowie, gdzie studiowała. Co takiego widzi w łażeniu po jaskiniach? - Obcowanie z przyrodą. Jaskinie są zimne, brudne, ciemne, ale ma się tę satysfakcję, że dociera się w miejsce, które nie jest dostępne dla wszystkich, zadeptane przez turystów - opowiada.

Byli już nad linią lasu, w Wielkiej Świstówce. Lawina porwała ich wszystkich. Pierwszy wydostał się Irek, on był tylko częściowo przysypany. Zobaczył odblaskowe elementy na plecaku Renaty, tuż pod śniegiem, pomógł jej się wydostać. Ich dwoje czuło się dobrze, ale Kasia i Ania znalazły się głęboko w śniegu.

Ta druga, jak okaże się później, tego nie przeżyła.

Irek dzwoni na dyżurkę TOPR-u dokładnie o godzinie 14.28. Za bardzo wieje, ratownicy nie mogą lecieć śmigłowcem. Na miejsce docierają pieszo. O 16.22 odkopują Kasię z lawiny.

Nie jest martwy, kto jest zimny

Kasia oddycha - to dzięki przestrzeni powietrznej z plecaka i rąk - ale jest w głębokiej hipotermii, skrajnie wychłodzona. Ratownicy czekają na kolejnych TOPR-owców, jednocześnie próbując ogrzać dziewczynę za pomocą folii NRC, ubrań, odizolować od wiatru.

Przeczuwają, że jej serce wkrótce przestanie bić.

O przylocie śmigłowca dalej nie ma mowy; warunki pogodowe w ogóle się nie polepszają, dodatkowo zapada zmrok.

Serce Kasi przestaje bić dokładnie o 17.30. Defibrylacja w tej temperaturze nie jest skuteczna. Ratownicy resuscytują dziewczynę ręcznie.

Wśród TOPR-owców jest Maciej Mikiewicz, dzisiaj lekarz-rezydent anestezjologii i intensywnej terapii, wtedy student ostatniego roku medycyny: Właściwie logiczne byłoby przerwać akcję ratunkową. Szanse na jej powodzenie były wyjątkowo małe, ale nie mogliśmy się poddać - opowiada.

Zasada ratowników brzmi: Człowiek nie jest martwy, dopóki nie jest ciepły i martwy.

Kasia - jak wskaże później termometr mierzący temperaturę głęboką ciała - ma 16,9 stopni Celcjusza.

Łańcuch życia

Kasia nie odzyskuje krążenia. Ratownicy decydują: będziemy jednocześnie transportować ją w dół i ręcznie resuscytować. Najlżejsi z nich - Mikiewicz i Łukasz Migiel - klęczą na umieszczonej na noszach Kasi, uciskając jej klatkę piersiową i wentylując. Zmieniają się co kilka minut. Pozostali TOPR-owcy ciągną nosze, po bardzo trudnym terenie, w dół.

Już niżej, na szlaku, czeka na nich skuter.

Na skuter, w Dolinie Kościeliskiej, czeka karetka pogotowia.

Kasię transportują do szpitala w Nowym Targu, gdzie z kolei czeka na nią śmigłowiec.

Startuje kilka minut przed godziną 22, niecałe pół godziny później ląduje na dachu szpitala Jana Pawła II w Krakowie.

Tam też już na Kasię czekają. ECMO, czyli tzw. płucoserce - aparatura do krążenia pozaustrojowego, wykorzystywana głównie podczas operacji na otwartym sercu - jest gotowa do podłączenia.

- To był prawdziwy łańcuch przeżycia, który był możliwy dzięki istnieniu Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej - mówi Kasia. - Ratownicy TOPR-u, jeszcze na miejscu wypadku, zawiadomili dyżurnego CLHG, że mają osobę w hipotermii. Chodziło o dogranie każdego elementu tego łańcucha życia, tak, żebym była przekazywana dalej jak najsprawniej. W każdym miejscu czekano na mnie i wiedziano, co robić - zaznacza Kasia.

Logistyczny majstersztyk, dodaje dziewczyna.

Jej serce zaczęło bić kwadrans po północy. Dokładnie po sześciu godzinach i 45 minutach.

Dr hab. Tomasz Darocha, lekarz intensywnej terapii, współtwórca Centrum Leczenia Hipotermii Głębokiej, wówczas pracujący w szpitalu Jana Pawła II w Krakowie: Nigdy się nie poddawaj. To nasza główna zasada. Gdy Kasia przyleciała do nas śmigłowcem, głęboko wierzyliśmy, że uda się ją uratować, że - paradoksalnie, dzięki hipotermii - jej metabolizm spowolnił na tyle, że nie doszło do nieodwracalnych zmian. U pacjenta z normalną temperaturą tak długie zatrzymanie krążenia mogłoby oznaczać tylko jedno: śmierć.

Człowiek nie jest martwy, dopóki nie jest ciepły i martwy.

Półsen

Kasia wybudziła się po kilku dniach, ale początkowo jej mózg nie przyswajał tego, co słyszała od bliskich. Że był wypadek, że zginęła Ania, że ją samą - odratowano tylko cudem.

- Nie pamiętałam w ogóle, że byłam w Tatrach. Nie rozumiałam, czemu wszyscy - lekarze, pielęgniarze, rehabilitanci - zagadują do mnie o górach. Niby byłam przytomna, ale jakby w półśnie - opowiada.

Jej umysł powoli absorbował przebieg wydarzeń, powtarzany przez innych. Jakoś poukładała to sobie w głowie.

Ale do dziś, mówi, tamta sobota jest dla niej jak film o obcej osobie.

W szpitalu spędziła w sumie ponad trzy miesiące. Bardzo szybko zaczęła intensywnie się rehabilitować. - Moje myślenie było proste: nie chcę tu spędzić kolejnych miesięcy, więc trzeba wziąć się w garść - opowiada.

O ile to, że Kasia przeżyła, było wynikiem heroicznej walki innych - ratowników, lekarzy, wszystkich, którzy brali udział w akcji - o tyle szybki powrót do sprawności to efekt jej mozolnej pracy.

Gdy stawiała pierwsze kroki, Darocha zapytał ją, czy może wysłać filmik ratownikom TOPR-u. - To był taki unikalny moment, który zostaje do końca życia; dobry bodziec powracający w momentach, kiedy praca nas męczy, kiedy mamy kryzys - opowiada Darocha. - Chciałem tym bodźcem się podzielić, pokazać też ratownikom: chłopaki, wspólnie zrobiliśmy niesamowitą rzecz - mówi.

Tydzień po wyjściu ze szpitala Ula, siostra i najlepsza przyjaciółka Kasi, zabrała ją na Kasprowy Wierch. Chciała, żeby Kasia jak najszybciej wróciła w Tatry, nie bała się ich.

Wiedziała doskonale, że życie Kasi bez gór byłoby niepełne.

To, co ludzkie i to, co boskie

Kasia nie jest typem estradowym. Woli słuchać, niż opowiadać. Woli innym robić zdjęcia, niż do nich pozować.

Skromna, dość małomówna, raczej skryta. Ożywia się, gdy mowa jest o górach i podróżach. W jej niebieskich, dużych oczach pojawiają się wtedy iskierki, na twarzy - uśmiech.

Jeszcze przed wypadkiem Kasia zdobyła Kazbek, pięciotysięcznik w Gruzji, szczyt trochę niższy, ale technicznie trudniejszy niż wchodzący w skład Korony Gór Ziemi niedaleki Elbrus. Na Kaukaz pojechała autostopem. W ten sam sposób podróżowała ze znajomymi po Kirgistanie i po Chinach.

Już po wypadku dziewczyna wybrała się ze znajomymi na Damavand (5610 m.), najwyższy szczyt Iranu, leżący pod samym Teheranem. To aktywny wulkan, nieprzychylny dla turystów, których stara się zastraszyć wyziewami siarki z krateru. Tego dnia góra była jeszcze bardziej złowroga: strasznie wiało, były problemy z poruszaniem się. Kasia z grupą już prawie się poddali. Ale przeczekali najgorsze i w końcu wspięli się na szczyt.

Kasia zaczęła też intensywnie biegać. Ukończyła maraton, ale to, co sprawia jej najwięcej frajdy, to bieganie po górach. Wzięła udział między innymi w krynickim „Biegu 7 Dolin” na dystansie 34 kilometrów, z niezłym czasem pięciu godzin.

Maciej Mikiewicz: Sam fakt, że Kasia przeżyła, można by już traktować w kategorii cudu. Ale to, że dokonuje takich rzeczy - to jest już kosmos.

Tomasz Darocha: Myśląc o tej historii, mam w pamięci przede wszystkim ogromną pracę i odwagę wielu osób. To, co ludzkie, zostało wykonane na sto procent. A to, co boskie, jest już poza naszym zasięgiem.

Maria Mazurek

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.