O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...

Czytaj dalej
Dariusz Chajewski

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...

Dariusz Chajewski

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu, którym jechała z Wiednia na wschód. I nie mogła zrozumieć dlaczego ludzie, którzy przez pokolenia żyli obok siebie zaczęli się mordować...

Pierwsze żywsze wspomnienie? Była zima 1928 roku. Czteroletnia Stasia była wówczas jeszcze Parascelią. Tego dnia spała z ukochaną babcią na bambetlu.

- Dziś mało kto pamięta jak wyglądał ten mebel, ale był to rodzaj tapczanu, który znajdował się wówczas w każdym niemal domu - opowiada Stanisława Kmiciewicz z Zielonej Góry. - Na noc wysuwało się wielką szufladę, na której znajdował się siennik z prawdziwym sianem i obowiązkowo lniana pościel. Na dzień całość się wsuwało i był klasyczny tapczan...

Tego dnia się obudziła i zobaczyła, że śniegu napadało pod strzechę. Przez przysypane okna widziała tylko matkę, która przy pomocy tyczki próbowała znaleźć pod zwałami śniegu studnię. I później spacer długimi, wykopanymi w śniegu korytarzami ze ścianami o wysokości ponad 1,5 metra. Dla czterolatki była to niebotyczna wysokość.

Takie zimy bywały w przysiółku Berezina (Brzezina) niemal przylegającym do wsi Przystań w województwie lwowskim, powiecie Żółkiew. Do Żółkwi było jakieś 30 km, do Rowów 22, a do Mostów Wielkich 14.

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...
Archiwum Budynki centralnej szkoły policyjnej wyglądały imponująco

- Przystań to był spora wieś, 230 numerów - kontynuuje pani Stanisława. - Polaków było wszystkiego z 10 domów, pięć żydowskich. Reszta to Ukraińcy. Wszyscy żyli w wielkiej zgodzie, tak naprawdę narodowość wówczas nie miała większego znaczenia. Chłopcy ukraińscy jak chcieli zabawy jechali do miasta, brali zezwolenie i cała wieś się bawiła.

Polacy też do cerkwi chodzili, było mnóstwo mieszanych małżeństw, nawet w mojej rodzinie, mnóstwo kuzynek powychodziła za Polaków. Z tego co wiem to Polaków jeszcze w 1940 wywieźli, a co z Żydami się stało...? Nie wiem.

I zielonogórzanka przypomina sobie lekcje historii, gdy nauczycielka, pani Radzikowska, opowiadała o historii miejscowości i pochodzeniu nazwy. Obok plebanii rosło okazałe drzewo. Podobno niegdyś jeździł tutaj na polowania Jan III Sobieski i zwykł właśnie w tym miejscu robić sobie postój. Tutaj miał taką swoją przystań.

Mała Parascelia wychowywała się w domu dziadków, rodziców mamy, gdyż jej ojciec był sierotą, jak wyjaśnia pani Stanisława "okrągłym". Dziadek Maksymilian zginął podczas I wojny światowej, babcia zmarła. Ich gospodarstwo w Berezinie było według tamtejszych standardów normalne - trochę ziemi, trzy krowy, kilka koni.

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...
Archiwum Rodzina Stanisławy Kmiciewicz w czasie przyjazdu do Zielonej Góry

- Była główna droga i sklep, który nazywano kooperatywą i karczma prowadzona przez Żyda. Wszyscy tam zachodzili nawet ksiądz - opisuje Przystań pani Stanisława. - I była mleczarnia, gdzie tylko to tłuste z wierzchu zbierano, a chude mleko gospodynie mogły zabrać.

Pamiętam, że było tam mnóstwo dzieci i mama grabiami im jabłka z drzewa strząsała.

Pan kartofle kopie

Niemal wszyscy żyli z rolnictwa, pracowali na własnych gospodarstwach, dorabiali u bogatszych chłopów. Czasem tylko zarządca przez pola jechał i ogłaszał wszem i wobec, że właśnie pan zaczął "kartofle kopać". Wówczas wszyscy pędzili, aby sobie lepsze pole do zbioru wybrać. Za zebranie wozu płacono 2 zł. A szykowne oficerki, które można było kupić w Mostach, czy nawet w samej Żółkwi kosztowały 16 zł.

- Dziedzic nazywał się Radzikowski i miał dwór w Butrynach - opowiada pani Stanisława. - Dobry był człowiek. A jego syn był u nas wójtem. Polacy wcale się nie wynosili, bo i nie mieli specjalnie ku temu powodu. Byli i biedni, i bogaci. Biedni byli u nas tacy, o których mówiono "Mazurzy". Pamiętam, że było tam mnóstwo dzieci i mama grabiami im jabłka z drzewa strząsała. Była drewniana czytelnia, ale ona pełniła raczej funkcję wiejskiej świetlicy, gdy często bawiono się do białego rana.

Jej świat zamykał się między rodzinnym przysiółkiem, Przystanią i Mostami Wielkimi dokąd jeździło się na targ i - cytując panią Stanisławę - było więcej Żydów. Słowem kwitł handel. Tam także był młyn dokąd często wozem z ojcem jeździła.

Dla niej pod pojęciem "miasto" kryły się właśnie Mosty Wielkie. Tutaj rzeka Rata, to od mostów na niej pochodzi nazwa miejscowości, skręca gwałtownie na północ, aby ujść do Buga. Miejscowość, która przez wieki była dobrem królewskim z dramatyczną historią. Zacznijmy od tego, że w okolicy znajdują się liczne stanowiska archeologiczne z okresu epoki brązu.

Założona na prawie wołoskim w XV wieku została zniszczona przez Tatarów. W roku 1497 kronikarze odnotowali, że przez miejscowość przeszedł oddział 400 zbrojnych wezwanych pod broń przez króla Jana Olbrachta na wyprawę wojenną. Miastem oficjalnie zostały 23 lipca 1549.

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...
Archiwum Kartka pocztowa z Mostów Wielkich z początków ubiegłego wieku

Jak wspominał pasją fotografowania "zaraził się" w domu rodzinnym, zwierzęta i krajobrazy fotografował jego ojciec.

Pierwszym wójtem miasta założonego na prawie magdeburskim król Zygmunt August uczynił Andrzeja Rokickiego. W XVI wieku miasto otrzymało wiele przywilejów, a do 1772 roku było siedzibą starostwa. Wcześniejsze przywileje potwierdził cesarz Franciszek I, a w roku 1846 właściciel Mostów Józef Udrycki wybudował nowe koszary wojskowe. W 1880 roku miasto liczyło 3.809 mieszkańców.

Z ludzi z pierwszych stron gazet urodził się tutaj m.in. znany wszystkim przyrodnik Włodzimierz Puchalski, który zasłynął przede wszystkim swoimi fotografiami i filmami przyrodniczymi, które reżyserował. Jak wspominał pasją fotografowania "zaraził się" w domu rodzinnym, zwierzęta i krajobrazy fotografował jego ojciec. Kochał las, od 13. roku życia był myśliwym, w latach 30. studiował w Akademii Rolniczej w Dublanach... W 1936 roku był autorem pierwszej w Polsce wystawy o tematyce przyrodniczej i myśliwskiej. W 1937 roku zdobył Złoty Medal na Wielkiej Olimpiadzie Łowiectwa w Berlinie za zdjęcie przedstawiające dzika w lesie...

I jeszcze jedna informacja "przewodnikowa". 1 stycznia 2012 roku w Mostach Wielkich odsłonięto kolejny na Ukrainie pomnik Stepana Bandery.

Czy zabito policjantów?

Z czego w okresie międzywojennym słynęła ta miejscowość? Oto właśnie w Mostach Wielkich znajdowała się Centralna Szkoła Policji Państwowej. Tutaj także rozegrać miał się jeden z największych dramatów 1939 roku. Wówczas oprócz około tysiąca kursantów stacjonowały tu grupy policjantów ze Śląska.

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...
Archiwum Mosty Wielkie - Most na rzece Rata i cerkiew

Gdy do Mostów Wielkich weszło wojsko sowieckie komendant szkoły inspektor Witold Dunin-Wąsowicz był przekonany, że policjanci będą traktowani zgodnie z konwencjami międzynarodowymi jako jeńcy wojenni. Miał zgromadzić na placu apelowym cały stan osobowy szkoły i zameldował go oficerowi NKWD. Ten zaś wydał rozkaz otwarcia ognia z karabinów maszynowych do bezbronnych policjantów...

Skąd tryb przypuszczający? Oto trwa dyskusja, czy do tej zbrodni rzeczywiście doszło. Taki przebieg wydarzeń można znaleźć nawet na stronie internetowej resortu spraw wewnętrznych. Inne źródła podają, że wówczas w szkole nie było już ani kursantów, ani wykładowców.

Pewnego ranka Ojciec wyszedł i wzywał chłopów do koszenia łąki, za lasem. Nagle rozległ się dźwięk serii z automatu.

- Pamiętam, że była to wielka szkoła policyjna - wspomina pani Stanisława. - Kiedyś ojciec pokazał mi mnóstwo świateł i wytłumaczył, że tam właśnie uczą się policjanci. Jeszcze dziś pani Stanisławie drży głos, gdy mówi o ojcu. I o jego śmierci, której szczegóły zna z opowiadań. Wojna na dobrą sprawę już się skończyła. Pewnego ranka Ojciec wyszedł i wzywał chłopów do koszenia łąki, za lasem. Nagle rozległ się dźwięk serii z automatu. Ojciec upadł, zdążył tylko zawołać "Oj, Boże, Boże".

Po chwili słychać było krzyk Rosjanina: "To nie ten"... Sąsiedzi pomogli zanieść ojca do domu. Mama pani Stanisławy próbowała walczyć o sprawiedliwość. Gdy Rosjanie twierdzili, że ojciec ruszył gwałtownie w kierunku żołnierzy zdobyła obdukcje lekarską potwierdzającą, że otrzymał postrzał w plecy. - Mama poszła nawet do rosyjskiej komendantury - dodaje. - Przyjął ją oficer obwieszony medalami. Popatrzył na dokument i... podarł.

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...
Archiwum Na strzelnicy w szkole policyjnej w Mostach Wielkich

I tak stałam się Polką

I na koniec opowieść o tym, jak z Parascelii "narodziła" się Stanisława. W 1944 roku naszą bohaterką aresztowali ukraińscy policjanci. Tak bez powodu. Okazało się, że powód był jeden - poszukiwanie taniej siły roboczej. Została wywieziona do pracy do Austrii, w okolice Wiednia.

- Pracowałam w wielkim gospodarstwie rolnym - opowiada. - Praca była ciężka, ale byliśmy dobrze traktowani, otrzymywaliśmy kilka posiłków dziennie. Po zakończeniu wojny ruszyła w drogę powrotną. Tyle się nasłuchała o Rosjanach, bolszewikach, że bała się wracać do domu. Zwłaszcza że dopiero wówczas zaczęły do niej docierać informacje o tym, co się dzieje w jej rodzinnych stronach, o mordach, które nagle podzieliły sąsiadów.

- To było gdzieś w okolicy Budapesztu, gdzie nas rozdzielano. Serbowie jechali do Serbii, Włosi do siebie i Polacy też. Wówczas także oszukałam po raz pierwszy w życiu. Powiedziałam, że jestem Polką. Człowiek z komisji, chyba był z Galicji, wyraźnie nie uwierzył, ale mnie przepuścił - opowiada pani Stanisława. -

Pewnego dnia wysiadłam z pociągu i postanowiłam umyć się przy studni, później zaczęłam jeść chleb z masłem. I wówczas ujrzałam chłopaka, który łakomie patrzył na mój posiłek. Zrobiło mi się go żal, podzieliłam się z nim. Okazało się, że był to Władysław, Polak spod Brzeżan. Jechał z Bawarii tylko z pustym plecakiem, gdyż wraz z kolegą stracili cały dobytek. A było tego sporo, bo chłopak był na robotach trzy lata.

O mordach na Kresach dowiedziała się w pociągu...
Archiwum Tłum Żydów przed przeglądem w Mostach Wielkich

I tak już Władysław trzymał się Parascelii. Przydał się, bo było komu dźwigać walizy. Jeden z postojów wypadł już w Polsce, w Nowym Targu. Tam stało kilka wagonów, które miały jechać na tzw. ziemie odzyskane. Usłyszała stamtąd nawoływania po ukraińsku. Zdziwiła się, gdy dowiedziała, że to wszystko Polacy. Tam także usłyszała, że nikt w jej rodzinne strony wracać nie chce, gdyż tam... strasznie mordują.

A jak można przeczytać we wsi Przystań Ukraińcy zamordowali trzy Polki, żony Ukraińców. Jedną zamordował... mąż.

- Pojechałam do Krakowa i razem z Władkiem stanęliśmy do rejestracji - opowiada pani Stanisława. - Gdy nas pytano także szef tej komisji wątpił, czy jestem Polką. Wówczas Władysław się obruszył i powiedział, że jestem jego żoną i mam na imię... Stanisława. Tak i zostało.

Zamordował ją mąż

I jeszcze dziś dziwi się, że te elementy narodowościowe mają tak wielkie znaczenie. Gdy była razem z mężem w rodzinnych stronach, w 1961 roku, ludzie nieufnie patrzyli na Władysława, pytali, czy to naprawdę jest Ukrainiec, a nie Polak. Mimo że bardzo dobrze mówił po ukraińsku i tak doszli prawdy. I wówczas na temat tego, co działo się w ostatnich miesiącach wojny i zaraz po wojnie mówić nie chcieli... A jak można przeczytać we wsi Przystań Ukraińcy zamordowali trzy Polki, żony Ukraińców. Jedną zamordował... mąż.

- Nigdy nie żałowałam swojej decyzji, że tam nie zostałam, że jestem Stanisławą - dodaje. - Nie tylko ze względu na moją nienawiść do sowietów. Jak pomyślę o tym, że mama z siostrą strawiły życie w kołchozie, w takiej biedzie...

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.