Pacjent umierał. Lekarza nie było wtedy na oddziale

Czytaj dalej
Ewa Gorczyca

Pacjent umierał. Lekarza nie było wtedy na oddziale

Ewa Gorczyca

Rozpoczął się proces Marka D., ordynatora laryngologii w sanockim szpitalu.

Marek D., doktor nauk medycznych, doświadczony laryngolog i szef oddziału w sanockim szpitalu, stanął przed Sądem Rejonowym w Krośnie w związku z wydarzeniami z 9 maja 2014 roku. W tym dniu pełnił obowiązki lekarza dyżurnego. Prokuratura zarzuciła mu, że będąc odpowiedzialnym za bezpieczeństwo i stan zdrowia pacjentów, opuścił oddział i oddalił się w nieznanym kierunku.

W tym czasie chorym podano kolację. Jeden z pacjentów zadławił się kanapką z serem. 73-latek nie mógł złapać oddechu. Ratowała go pielęgniarka (była wtedy jedyną osobą z personelu medycznego na oddziale) z pomocą salowej i osoby, która rozwoziła szpitalne posiłki.

Zdaniem prokuratury - nieobecność lekarza uniemożliwiła podjęcie natychmiastowych działań ratujących życie, polegających na skutecznym udrożnieniu dróg oddechowych, co doprowadziło do przedłużającego się niedotlenienia pacjenta. 73-latek ostatecznie trafił na OIOM, ale nie odzyskał przytomności. Zmarł kilka godzin później.

Prokuratura oskarżyła Marka D. o narażenie pacjenta na bezpośrednie niebezpieczeństwo utraty życia lub ciężkiego uszczerbku na zdrowiu. Z jej ustaleń wynika, że personel dzwonił po ordynatora, ale ten nie pojawił się od razu, ale po ok. 30 minutach od wezwania.

Laryngologia mieści się w budynku starego szpitala - jest jedynym oddziałem, który tam pozostał. Marek D. twierdzi, że nigdzie się nie oddalał, Prokuratura ma świadka, który widział, jak oskarżony przyjechał „z miasta” na rowerze i i szybko pobiegł na oddział. Marek D. zaprzeczył, by był w czasie dyżuru poza terenem szpitala, choć przyznał, że miał zamiar wyjść, ale tylko na podwórko budynku.

Swoją wersję lekarz przedstawił na pierwszej rozprawie. Stwierdził, że schodząc po schodach spotkał mężczyznę, który zgłosił się ze skierowaniem na jego oddział. Pacjent prosił go o poradę, bo nie chciał zostać w szpitalu. Ordynator - jak twierdzi - zabrał mężczyznę do pomieszczenia piętro niżej, na badanie USG. Konsultacja trwała pół godziny, stąd jego nieobecność. Danych pacjenta ordynator jednak nie pamięta, nie zrobił też żadnej dokumentacji z badania.

Marek D. bardzo dokładnie przygotował się do pierwszej rozprawy. Wyjaśnienia składał przez trzy godziny. Odnosił się szczegółowo do dowodów przedstawionych przez prokuraturę i obciążających go zeznań świadków, złożonych w śledztwie.

Przedstawił też swoją wersję wydarzeń. Swoją obronę oparł na dwóch podstawowych stwierdzeniach: że miał prawo wyjść z oddziału sanockiego szpitala, i że wrócił niezwłocznie po tym, jak został powiadomiony o tym, że coś złego dzieje się z pacjentem. Nie jest jego winą, że ta informacja dotarła do niego dopiero po 30 minutach po tym, jak Edward D. zakrztusił się szpitalnym posiłkiem. Dlaczego tak późno? Lekarz przekonywał sąd, że salowa, która na polecenie pielęgniarki dzwoniła z jej komórki po ordynatora, mogła wybrać omyłkowo inny numer.

- Ja nic nie wiedziałem, a cenne minuty upływały - mówił Marek D.

Dopiero późniejsza próba połączenia - tak twierdzi oskarżony - okazała się skuteczna. Gdy lekarz wrócił na oddział, u pacjenta doszło już do zatrzymania krążenia wskutek utrzymującego się bezdechu. Ma-rek D. zrobił tracheotomię, ale 73-latka nie udało się uratować: mózg zbyt długo pozostawał w niedotlenieniu.

Marek D. tłumaczył też, dlaczego opuścił oddział. Jak wyjaśnił, wcześniej przez dłuższy czas pracował przy komputerze w swoim gabinecie. Potrzebował rozprostować nogi ze względu na problemy z krążeniem i zamierzał pospacerować po podwórku przed budynkiem. Powiedział pielęgniarce, że „schodzi na dół”. - Nadzór nad pacjentami to zadanie średniego personelu. Lekarz na dyżurze ma prawo do rekreacji. Nie musi być cały czas przy chorych. To normalna praktyka, że gdy jest potrzebny, pielęgniarka dzwoni po niego - mówił Marek D.

Jednak w czasie krytycznych 30 minut ordynatora nie było na podwórku. Był na niższej kondygnacji, w pracowni, gdzie znajdowała się aparatura USG. Jak twierdzi - poszedł tam na prośbę mężczyzny, który prosił go o konsultację w związku z diagnozą, którą postawił mu lekarz w przychodni.

Te wersję trudno będzie zweryfikować, bo urządzenie, którego używał, zostało już zlikwidowane, a dokumentacji z badania nie sporządził, bo nie miał takiego obowiązku.

Sąd na pierwszej rozprawie nie zdążył przesłuchać personelu z oddziału. Zrobi to na kolejnej, w lutym.

Ewa Gorczyca

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.