Pan Marian, ostatni, który tak dancingi u nas wodzi...

Czytaj dalej
Fot. 123rf
Agnieszka Drzewiecka

Pan Marian, ostatni, który tak dancingi u nas wodzi...

Agnieszka Drzewiecka

Na parkiecie tłum, pan Marian śpiewa, tańczący wirują, ludzie śpiewają. Dancing pełną parą. A kilkanaście metrów stąd inni załatwiają ważne sprawy, jeżdżą tramwaje, ktoś próbuje zdążyć do urzędu.

Słoneczne promienie przebijają się przez liście krzewów, otaczających gęsto ogródek. Na stołach literatki, zakąski, gdzieniegdzie w szklance kwiat, podarowany właśnie komuś z okazji imienin albo rocznicy ślubu czy rocznicy zaręczyn. Przy wcześniej zarezerwowanych stolikach siedzą panie. Wiele z nich w sukniach lub garsonkach, koliach albo perłach. Przy nich panowie: niejeden w jasnym garniturze, eleganckiej koszuli lub też awangardowo - skórzana kurtka, kapelusz, czy na luzie: dżinsowa kurtka, sportowe obuwie. Papierosy się dopalają, ludzie witają, żart goni żart, wszyscy w wybornych nastrojach spoglądają w stronę tęczy. Pod tęczą jest scena, a na niej pan Marian przy swoim keyboardzie szykuje się do występu.

W końcu dancing się zaczyna. „Wspominałem ten dzień, jak gdyby wczoraj. Wspominałem ten dzień, gdy kwitły bzy. Byłaś ty, byłem ja, tylko w nas była ta jedna chwila. Jedna myśl, jeden dzień, jedna noc połączyła nas już” - zaczyna pan Marian tym przedwojennym utworem. Panowie proszą panie, pary tańczą, ci bez pary zawiązują nowe znajomości, pan Marian serwuje kolejne, najlepsze, stare polskie przeboje.

Obok, zaledwie kilkanaście metrów od tego wszystkiego, jeżdżą tramwaje, autobusy, ludzie załatwiają ważne sprawy, próbują zdążyć do urzędów, biegną po pracy do domu ugotować obiad dla rodziny.

Dyrektor zabawy

Dom rodzinny Mariana Łagockiego w Bogdańcu od zawsze jest pełen śpiewu. W domu, na co dzień, dużo śpiewa jego mama pochodząca z Ukrainy. - Mama miała to w sobie i zaraziła nas tym. Jest nas sześcioro rodzeństwa i do dziś, gdy się spotykamy, siadamy i śpiewamy, tworzymy własną harmonię głosów - opowiada pan Marian.

Gdy ma około 10 lat, zaczyna uczęszczać do ogniska muzycznego, jakie działa przy gminnym ośrodku kultury. Najpierw uczy się grać na trąbce. Podpatruje, jak inni grają na gitarze, pociągają go te piękne, gitarowe dźwięki. Więc uczy się grać na gitarze. Potem jest pianino. Jego profesor powtarza, że Marian jest ,,chytry na muzykę”. Bo zamiast biegać z chłopakami po lesie czy kopać piłkę, siedzi w tym ognisku od 15 do wieczora, ile się tylko da.

Od 1974 r. gra już zawodowo, w zespole. Jeżdżą z chłopakami na wesela, zabawy, imprezy sylwestrowe, w każdy weekend coś. - Wtedy były inne czasy, ludzie chętniej i więcej się bawili niż dziś - mówi.

W 1991 r. zespół się rozsypuje. Marian grywa w słynnych, a dziś legendarnych gorzowskich lokalach. Gra w Słowiańskiej, w Casablance, w Sezamie, w Stilonowej. Chce sprawiać swoją muzyką i śpiewem przyjemność wszystkim, ale nie zawsze się udaje. Na przykład taka sytuacja: dancing, większość gości to pary, ale wpada pięć pań, które są same i chcą zaszaleć. Proszą, by grano szybkie kawałki. Pan Marian tłumaczy, że nie może grać tylko szybkich, bo przy stolikach siedzą same pary. Panie nalegają, „my nie mamy się do kogo przytulić” mówią, w końcu idą na skargę do kelnera. Kelner mówi muzykowi, żeby grał szybko. Ten gra, a pary po kolei: „dobranoc, dobranoc, dobranoc”. Już po imprezie kierowniczka lokalu tłumaczy Marianowi: „Kelner jest od przynoszenia, a o muzyce decyduje pan, to pan jest dyrektorem zabawy.”

Letnia

Letnia działa w mieście od lat 60. Na początku lat 90. przejmuje kawiarnię Aniela Widera. Czyli pani Ania - jak ją nazywają wszyscy. Przez długi czas to miejsce artystów, aktorów, redaktorów, fotografików, muzyków. Przez ten lokal w samym centrum miasta przewija się wiele znanych osobistości. Nieżyjący już poeta Kazimierz Furman zachodzi zawsze, idąc do Jazz Clubu albo wracając z Jazz Clubu - oba lokale prawie sąsiadują ze sobą. - Zachodzi Andrzej Gordon, Marek Pudełko, Bolesław Kowalski - pani Ania długo wymienia przy barze kolejne nazwiska, podając jednemu z gości butelkę piwa, choć ten nawet nie zdążył zamówić. - Rozumiemy się bez słów - mówi do gościa, który przychodzi tam od około 20 lat.

Kelner jest od przynoszenia, a o muzyce decyduje pan, to pan jest dyrektorem zabawy

Dziś wśród bywalców wiele jest osób, które przychodzą tam od 10, 15, 20 lat, regularnie.

Nadchodzą też ciężkie czasy. Połowa lat 90., w Gorzowie życie snuje się smętnie, ludzie nie wychodzą do lokali i nie bawią się już tak, jak w latach 80. Pani Ania jest bliska decyzji o zamknięciu lokalu. Pewnego dnia przychodzi Lech Serpina i mówi: „Ty przygotuj coś do jedzenia, ja skoczę po flaszkę”. Ściąga paru znajomych muzyków, stają na scenie, grają, aktor Marek Pudełko śpiewa, i nagle do lokalu powoli schodzą się kolejni mieszkańcy, jeden po drugim. Pani Ania lokalu nie zamyka, za to rozpoczyna się nowa epoka w życiu Letniej: granie na żywo, dancingi, nowa rzesza klientów.

Pan Marian wkracza w świat Letniej może sześć, może osiem lat temu (sam dobrze nie pamięta, pani Ania też, no bo czy to ważne, kiedy?). Ktoś go polecił, pani Ania zaprosiła na przesłuchanie.
Pan Marian: - Tremę miałem ogromną. Stanąłem na scenie, przede mną na krzesłach pani Ania, goście, jak przesłuchanie. Skończyłem utwór, a tu cisza. Nagle pani Ania odzywa się: „Ale aksamitny głos”. I tak zostałem przyjęty do grona Letniej.

Pani Ania: - Dla mnie było najważniejsze, jak go przyjmą nasi goście, czy im się spodoba jego styl. I się spodobał.

Nabożeństwo

- Zauroczył mnie klimat Letniej. To, że ludzie tam przychodzą na zabawę jak na nabożeństwo. Schodzą się punktualnie o 15, siadają na swoich miejscach i słuchają muzyki - opowiada pan Marian. Jego repertuar od początku był klasyczny: najlepsze polskie przeboje lat 70. i 80. - Nie mam ulubionych artystów. Krawczyk, Szczepanik, Czerwone Gitary, Niemen, wszystkich artystów tamtych czasów cenię tak samo. Ciągle słucham, czego potrzebują ludzie. „Polskie kwiaty zagraj Maryś”, to gram. „Oj Maryś, jeszcze Budkę Suflera”. Gram. Staram się spełniać życzenia, jestem wtedy szczęśliwy. Bo to miejsce jest wyjątkowe. Zdarzało się, że ludzie z dużych miast, z Torunia, Bydgoszczy, Poznania byli w Letniej i przychodzili do mnie, i mówili, jak nam zazdroszczą tego miejsca. Dziwili się, że u nich, w tak dużych miastach nie ma ani jednego takiego lokalu. Gdzie w ciągu dnia się tańczy, gdzie każdy bawi się niezobowiązująco, jak chce. Nie musi być tak, że trzeba przyjść w parze, przychodzi kolega z kolegą albo ktoś sam, jak chce to posiedzi chwilę, jak nie to do końca - opowiada. Pan Marian prowadzi większość dancingów w Letniej. Do współpracy zaprosił swoją siostrę, śpiewają razem.

Ale nie tylko z muzyki pan Marian żył.

Taksówka

Najpierw był kierowcą ciężarówki. - Lubiłem to. Już za bramą byłem sam dla siebie panem, dyrektorem, szefem - opowiada. Potem był kierowcą taksówki. - Ciężka, niewdzięczna praca, nie lubię się tym chwalić. Bo żeby z tego wyżyć, trzeba było rezygnować z życia. Nie było sylwestra z żoną, prawdziwej Wigilii z rodziną, bo to właśnie w te dni taksówkarz ma najwięcej klientów. Na imieninach wypiło się jeden kieliszek, drugi nawet nie smakował - opowiada. Miał pewne okropne przeżycie. Jednego wieczoru na Piaskach ktoś w taksówce przyłożył mu nóż do szyi. „Pieniądze” - zażądał. Okradł z całej kasy. Po dwóch latach policja złapała bandytę. Okazało się, że w noc napadu miał swoje 18. urodziny i nie miał pieniędzy, by się zabawić.

W sercu miasta

Każdy, kto choć parę wieczorów spędzi na dancingach w Letniej, szybko zorientuje się, że mnóstwo tam piosenek o miłości. - Jest pan romantykiem - zagaduję pana Mariana, gdy pijemy herbatę w zimowy poranek w Letniej. - Mam romantyczną naturę. W repertuarze mam sporo romantycznych, sentymentalnych utworów o miłości, te lubię najbardziej. Gdy je śpiewam, czuję się młodszy, jestem w innym świecie. Jest w nich harmonia muzyki, wolę to niż szybkie rytmy, to mnie podnosi na duchu - mówi.

W domu słucha trochę innej muzyki. Instrumentalnej, czasem lubi sobie włączyć organowe kościelne kawałki. Youtube, słuchawki, wszystko jest w internecie. - Ale ja żyję tymi występami w Letniej. Gdy tam nie gram, jest mi smutno - mówi pan Marian.

Chwile, gdy nie jest w Letniej, spędza w swoim domu w Bogdańcu. Mieszka 50 metrów od lasu, gdzie chodzi na grzyby. Nad rzeką łowi ryby - ale wszystkie wypuszcza, bo wie, że one też mają serce i też chcą żyć. Tylko zimą czasem zazdrości innym miasta. - Jest gdzie wyjść w długie, zimowe wieczory. Na wsi nie ma takich atrakcji. Ale za to latem wychodzę sobie na ogród na boso i w pidżamie, patrzę, jak rosną pomidory, ogórki. Jest wspaniale. Jestem spełniony i szczęśliwy. Przecież ilu muzyków marzy o tym, żeby grać dla ludzi chcących ich słuchać, i to w samym sercu miasta?

Agnieszka Drzewiecka

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.