Pani mecenas, o której mówią, że jest postrachem szpitali

Czytaj dalej
Fot. Anna Kaczmarz/Dziennik Polski
Grażyna Starzak

Pani mecenas, o której mówią, że jest postrachem szpitali

Grażyna Starzak

Mecenas Jolanta Budzowska ma na koncie największe kwoty odszkodowań w historii polskiego sądownictwa. Stąd dobrze wie, że nie ma łatwych procesów, jeśli chodzi o udowodnienie błędu medycznego.

5 mln zł ma zapłacić pacjentce jeden z warszawskich szpitali. Kobieta trafiła tam z podejrzeniem zawału serca. Wyszła z „trwałym kalectwem w stopniu znacznym”. Do tej pory w Polsce nie słyszało się o tak rekordowym odszkodowaniu.
Za szkodliwe uważam epatowanie kwotami. Na wspomniane przez panią 5 mln zł składa się zadośćuczynienie, odszkodowanie, miesięczna renta na pokrycie kosztów leczenia, rehabilitacji i opieki, zwrot utraconych zarobków i - przede wszystkim - odsetki. Proces, jak większość spraw o błąd medyczny, trwał wiele lat, bo szpitale nie kwapią się, żeby zawierać ugody.

A potem, kiedy wreszcie wyrok jest prawomocny, to jest płacz i zgrzytanie zębów dyrekcji, a w internecie pojawiają się komentarze, że to „z naszych podatków”. Tak, ale gdzie byli lekarze i dyrektor, kiedy pacjent upominał się jeszcze przed procesem o swoje prawa? Polubowne rozwiązanie sporu na takim etapie byłoby wielokrotnie mniej bolesne finansowo dla szpitala. U nas jednak dominuje przekonanie, że poszkodowany pacjent prawie nigdy nie ma racji. A prym w tym wiodą ubezpieczyciele szpitali i lekarzy, którzy niemal zawsze, według prawie identycznego wzoru, odmawiają wypłaty.

Która ze spraw o odszkodowanie prowadzonych przez panią była równie bulwersująca, jak ta przytoczona na wstępie?
Jedną z nich była sprawa 17-letniego chłopca z Warszawy. Poszedł on do szpitala na wydawałoby się rutynową operację wyrostka robaczkowego. Podczas zabiegu doszło do komplikacji anestezjologicznych. Chłopiec był długo niedotleniony, w efekcie doszło do trwałego uszkodzenia mózgu. Od tamtej pory wymaga całodobowej opieki specjalistycznej. Nie mówi, nie ma z nim kontaktu, ma porażenie czterokończynowe. Ojciec chłopca przez 10 lat wierzył, że prokuratura, zawiadomiona zresztą przez sam szpital, wyjaśni sprawę. Świadkowie - lekarze forsowali jednak tezę, że był to przypadek podobny do tzw. białej śmierci, czyli że do nagłego zatrzymania krążenia doszło z niewyjaśnionych przyczyn, co zdarza się podobno raz na milion.

Szpital w międzyczasie oddał na złom aparat do znieczulania, zniszczył dokumentację techniczną. Prokuratura umorzyła sprawę z powodu „niestwierdzenia znamion czynu zabronionego”, po naszym zażaleniu zmieniając to na „przedawnienie karalności”. Na tym etapie zwrócił się do mnie ojciec chłopca. Wszczęliśmy postępowanie cywilne. Tropy były różne: stary filtr w urządzeniu do podawania tlenu, niesprawne czujniki, brak wymaganego wyposażenia stanowiska anestezjologicznego itp. Warto dodać, że chłopiec trafił do sali, która była po remoncie. On był tam pierwszym pacjentem - po roku od zakończenia modernizacji! Do tego dnia sala stała pusta. Wykazaliśmy, że wyłączną przyczyną tragicznych zdarzeń była wadliwie działająca aparatura medyczna - aparat do znieczulenia i system centralnej tlenowni. Powołani w sprawie biegli potwierdzili, że do uszkodzenia mózgu chłopca doszło w mechanizmie, który polegał na podawaniu do organizmu pacjenta zamiast mieszanki tlenu i podtlenku azotu, samego tylko podtlenku azotu. Do znieczulenia użyto starego konstrukcyjnie, przerobionego aparatu, który nie był przystosowany do odbioru gazów z centralnej tlenowni i nie posiadał odpowiedniego systemu monitorującego stężenia tlenu oraz systemu alarmowego.

W sądzie cywilnym ta sprawa ciągnęła się sześć lat, co wcale nie jest dużo, jak na ten stopień skomplikowania. Ostatecznie chłopcu przyznano wysokie jak na polskie warunki zadośćuczynienie - 900 tys. zł. Dostał też wypłacaną co miesiąc rentę w wysokości 16 tys. zł na rehabilitację, opiekę i leczenie, a także prawie 350 tys. zł na specjalistyczne urządzenia, które musi mieć w domu. Wspomnę, że w wyniku tego błędu medycznego cztery osoby - rodzice i rodzeństwo chłopca - musiały w praktyce zrezygnować ze swojego normalnego życia, aby zająć się poszkodowanym.

Tak długi czas procesu cywilnego to norma?
W poważnych sprawach pięć, sześć lat jest normą. Obecnie postępowania cywilne toczą się na szczęście szybciej niż przed laty. Najdłuższy proces, jaki prowadziłam, trwał 15 lat. Przy czym ja zajmowałam się tą sprawą przez ostatnie kilka.

Jaką najwyższą kwotę za błąd medyczny udało się uzyskać pani klientom?
Sąd w Warszawie przyznał 1,2 mln zł zadośćuczynienia dziecku z mózgowym porażeniem dziecięcym. Jednak, co ważne, dostrzegł też, że w tej sprawie nastąpiło także naruszenie dóbr osobistych rodziców, którzy swoje życie muszą podporządkować niepełnosprawnemu dziecku. Sąd uznał, że to rodzi prawo do rekompensaty. W konsekwencji mama dziecka otrzymała 300 tys. zł, ojciec 200 tys. zł.

To chyba ewenement?
Tak. To jedna z pierwszych spraw tego typu w Polsce. Myślę, że będzie ich więcej. Dostrzegając tragedię poszkodowanego pacjenta, bardzo często traci się z oczu tragedię rodziny, której życie diametralnie się zmienia. Oczywiście, nie zmieniają się uczucia, bo nie przestaje się kochać dziecka, dlatego, że jest niepełnosprawne. Jednakże w takiej sytuacji rodzice w praktyce muszą zrezygnować ze swojego dotychczasowego życia, z siebie.

U nas dominuje przekonanie, że pacjent prawie nigdy nie ma racji. A prym w tym wiodą ubezpieczyciele szpitali i lekarzy

Tylko 2-3 proc. osób poszkodowanych w wyniku błędów medycznych udaje się do sądu, by walczyć o należne im pieniądze. Dlaczego?
Ze sprawami mniejszego kalibru pacjenci już nie idą do sądu, bo wiedzą, że czeka ich tam długi i żmudny proces. Udają się do Wojewódzkiej Komisji ds. Orzekania o Zdarzeniach Medycznych. Dochodzenie roszczeń poprzez komisję to sposób tańszy i prostszy. Do sądu idą, gdy szkody na zdrowiu są naprawdę poważne. Wtedy są zdeterminowani, bo muszą mieć pieniądze na leczenie, rehabilitację, na życie. I wówczas - po wygranym procesie - dostają więcej. Znajduje to potwierdzenie w statystykach. Wynika z nich, że zmalała liczba spraw wpływających do sądów, ale jednocześnie znacznie wzrosła kwota zasądzonych odszkodowań. To pokazuje, że zmienia się rodzaj tych spraw.

Jakie są szanse wygrania procesu w sądzie?
To typowe pytanie, jakie stawiają klienci. Nie da się tego ocenić w procentach. Każdą sprawę trzeba przeanalizować odrębnie i lepiej, żeby robił to prawnik doświadczony w tego typu procesach. Warto zasięgnąć opinii znajomych lekarzy, warto też na własną rękę zgłębić temat i sięgnąć do literatury medycznej. Dobrego materiału dowodowego może dostarczyć wniesienie sprawy w pierwszej kolejności do Wojewódzkiej Komisji.

Jolanta Budzowska od wielu lat reprezentuje osoby poszkodowane na skutek błędów medycznych w cywilnych procesach sądowych o odszkodowania. Jest członkiem
Anna Kaczmarz/Dziennik Polski Jolanta Budzowska od wielu lat reprezentuje osoby poszkodowane na skutek błędów medycznych w cywilnych procesach sądowych o odszkodowania. Jest członkiem Wojewódzkiej Komisji ds. Orzekania o Zdarzeniach Medycznych w Krakowie oraz wielu krajowych i międzynarodowych stowarzyszeń i organizacji prawniczych. Prowadzi blogi pomylkalekarza.pl i bladprzyporodzie.com

Pani zapewne wie najlepiej, że by wygrać taką sprawę, trzeba dużego uporu, cierpliwości czy wręcz determinacji.
To prawda. Zawsze uprzedzam potencjalnych klientów, że decydując się na proces odszkodowawczy trzeba zdawać sobie sprawę z tego, że będzie to trudne. Również, a może nawet szczególnie, od strony emocjonalnej. Poszkodowanemu czy też jego bliskim nie jest łatwo zrozumieć, że lekarz, ten, który popełnił błąd lub jest o to posądzony, na sali sądowej występuje w charakterze świadka. Stroną pozwaną jest bowiem z reguły szpital. W takim procesie co rusz natrafia się na przeszkody.

Dla przykładu: pacjent dostaje dokumentację szpitalną, ale czeka na nią nawet wiele tygodni. Ponieważ wypełnia ją lekarz i pielęgniarka - pracownicy szpitala, czyli strony pozwanej, może tam potem np. ze zdziwieniem przeczytać, że był „pretensjonalny”, czyli ciągle miał o coś pretensje. Albo, że nie wyraził zgody na jakiś zabieg. Zatem, dostaje dokumentację, która często jest dowodem przeciw niemu. Nie sugeruję, że może dochodzić do fałszowania tych dokumentów. Można jednak zaryzykować tezę, że zdarza się niezgodne z prawem uzupełnianie. Przepisy dopuszczają możliwość zmian, jednak powinno to być drobiazgowo opisane: kiedy ono nastąpiło oraz co, przez kogo i dlaczego zostało dopisane. Te zasady rzadko są przestrzegane. Proszę też pamiętać o jednym: na wystąpienie do sądu mamy trzy lata od chwili, kiedy dowiedzieliśmy się, że leczenie było nieprawidłowe i kto za to odpowiada.

Autor: Grażyna Starzak

Grażyna Starzak

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.