Eliza Gniewek-Juszczak

Położna ze Szlichtyngowej, czyli wieczny cud narodzin

Helena i Stanisław Hofbauerowie z czterema córkami. Najmłodsza to Zdzisława Fot. Archiwum rodzinne Helena i Stanisław Hofbauerowie z czterema córkami. Najmłodsza to Zdzisława
Eliza Gniewek-Juszczak

Przez jej ręce – dosłownie – przeszła cała powojenna generacja mieszkańców Szlichtyngowej i okolicy. Babcia Helena, bo tak o niej mówiono, pilnie śledziła losy kolejnych dzieci. Przywilej akuszerki...

Pożółkła kartka papieru, wykaligrafowana, podpisana przez kobietę. Później się okazało, że pisana była męską ręką, ręką męża. Ta kartka pozwoliła cofnąć się w czasie o prawie 70 lat.

„Niniejszym zaświadczam, że byłam przy porodzie u pani… żony Czesława, urodzonej 9 VIII 1911 r., gdzie odebrałam dziecko płci żeńskiej dnia 29 I 1947 r.”.

Jerzy Głąb, dawny mieszkaniec Szlichtyngowej (lub Szlichtyngowy – wymowa i pisownia zależy, kto się wypowiada – przyp. red.) 18 października 2016 r. umieszcza zaświadczenie na swoim profilu na Faceboo-ku. „Wielkim szczęściem dla Szlichtyngowy i okolicy była obecność pani Heleny Hofbauerowej. Była dyplomowaną położną. Wiele ówczesnych porodów, ku zadowoleniu kobiet i szczęściu szlichtyngowskich niemowląt, zostało odebranych profesjonalnie. Pani Hofbauerowa przyjechała wraz z mężem i czterema córkami do Szlichtyngowy 3 czerwca 1945 roku. Mieszkali na ulicy Kościelnej 101, to dzisiejsza ulica Daszyńskiego – pisze pasjonat historii, odkrywca wielu rodzinnych tajemnic. Skan pożółkłej, lekko pogiętej kartki budzi zainteresowanie obecnych i byłych mieszkańców miejscowości. Wśród kilku komentarzy wyróżniają się słowa: „To niesamowita pamiątka po mojej kochanej babci”. Natychmiast chcę się z nią skontaktować.

Helena Hofbauer z domu Niemirowska przyjmowała porody mieszkańców Szlichtyngowej, Jędrzychowic, Górczyna i innych okolicznych miejscowości po wojnie, w latach 1946-1959. Po panią Helenę przyjeżdżali zainteresowani w nocy, rano, w Wigilię czy zwykły dzień.

Srebrne pudełeczka

– Jak szła do porodu, zawsze miała przygotowany wykrochmalony, biały fartuch. Zawsze świeży brała. Jak po porodzie wracała, to zaraz go prała. Miała tych fartuchów na zmianę bardzo dużo. To były takie, które z tyłu się zawiązywało. Jak tylko ktoś przyjechał po mamę do porodu, torba była zawsze gotowa – opowiada Zdzisława Seweryńska, najmłodsza z czterech córek Heleny Hofbauerowej, do której dotarłam kilka dni po przeczytaniu wpisu na FB.

Jak nie było antybiotyków, to mama stawiała bańki. Trzymała je w takim kwadratowym, góralskim pudełku, takiej kasetce.

– Jaka to była torba? – dopytuję. – Kuferek, taki jak przed wojną, niedawno były takie modne. Musiał być dość spory, bo mieścił się tam fartuch i wszystko, co było potrzebne. Pamiętam duże strzykawki, wyparzane, które mama trzymała w srebrnych pudełeczkach. Nawet nie wiem, kto i kiedy je zabrał, nie mam po mamie zbyt wielu pamiątek. Jedna jest… i zdjęcia… – opowiada pani Zdzisława, ale szybko wraca do tematu torby. – Tej torby, którą mama zabierała do porodu, nie wolno było nam dotykać, była niedostępna dla dzieci. Mama miała jeszcze taki czepek biały na głowę, ale nie taki pielęgniarski. Wkładała go, żeby włosy nie spadały na twarz. Na pewno miała kilka słuchawek do badania brzucha – mówi córka Hofbauerowej i zwraca się do swojej córki: – Pamiętasz, Marzenko, tę słuchawkę?

Różne rodzaje szczoteczek

– Rękawiczek wtedy na pewno nie było. Mama zawsze miała krótko obcięte paznokcie. Mówiła, że nie może w ziemi plewić, to tatuś plewił i my jako dziewczynki. Bała się, że zakażenie może zrobić. Miała różnego rodzaju szczoteczki do mycia rąk. Takie były sposoby, jak na owe czasy, żeby nie było żadnych zakażeń i infekcji – wspomina Seweryńska i dodaje, że jak z siostrami były małe, to mamę wzywali też, jak ktoś był chory np. na zapalenie płuc. – Dawała zastrzyki, opatrywała rany. Miała taką wiedzę, że zawsze wiedziała, co robić. Nie wiem, ale chyba leki lekarz musiał przypisywać, a tego lekarza przecież nie było w Szlichtyngowie… – zastanawia się pani Zdzisława, ale wspomnienia odżywają jedno za drugim i coraz szybciej łączą się w całe obrazy. – Już mi się przypomniało: jak nie było antybiotyków, to mama stawiała bańki. Trzymała je w takim kwadratowym, góralskim pudełku, takiej kasetce. Miała też do nich palnik i buteleczkę spirytusu, pędzlowała te bańki, zapalała – wspomina pani Zdzisława i dodaje, że jak bańki były jasne, to wszystko było dobrze, ale jak nabierały ciemnego koloru, to znaczyło, że był stan zapalny.

„Tuż po wojnie w Szlichtyngowie, jak i w całych Ziemiach Odzyskanych, był problem z opieką zdrowotną. Ośrodek zdrowia powstał w późniejszym czasie, a do roku 1949 nie było nawet lekarza. Był punkt PCK założony przez kierownika szkoły Piotra Marcinkowskiego, ale to tylko była pomoc doraźna” – pisze Jerzy Głąb.

Legendarna akuszerka robiła precyzyjne zestawienia, ile dzieci przyjęła, jaka była ich waga. – Nie miała śmiertelnych przypadków. Żadne dziecko nie urodziło się martwe ani nie zmarło po porodzie. Mama była z tego bardzo dumna. Nie miała żadnych takich problemów – podkreśla jej córka.

Notatki w domu się nie zachowały. Jeden z wnuków zachował pieczątkę: wystarczy tylko przycisnąć ją do poduszeczki z tuszem, a potem do kartki papieru, aby usłyszeć charakterystyczne stuknięcie. Być może pieczątkę przybijał tylko mąż pani Heleny. Mogło tak być, bo to właśnie pan Stanisław kaligrafował zaświadczenia. – Mama miała nieciekawy charakter pisma, zawsze prosiła tatę, aby wypisał dokument – przyznaje pani Zdzisława.

Helena Hofbauer (1906-1986)

– Nasz dom był otwarty. Jak było ciepło, obiady były w ogrodzie. Stół wykrochmalonym obrusem nakryty, na białych talerzach makaron, pokrojona marchewka, pietruszka.

Pan Hofbauer przejął sporo obowiązków domowych. Znakomicie radził sobie z czesaniem włosów swoich córek. Mówił, że zaplata „wałkoski” – ta nazwa warkoczy przyjęła się w domu i znana jest kolejnym pokoleniom w rodzinie. Podobnie jak klajbsztury, czyli dwie połówki bułki zrobione jako dwie kanapki, a nie jedna złączona, jak robiła pani Helena swoim wnuczkom.
– Myślę, że Szlichtyngowa była takim miasteczkiem, że wszyscy tam sobie pomagali. Tatuś tak mówił, że po wojnie ludzie byli życzliwi dla siebie i wspierali się. Mężczyźni kopali ogródki. Działki przy domach były tak piękne – wspomina pani Seweryńska, dmuchając niemal niewidzialny dym z elektronicznego papierosa, który chwilę wcześniej odłączyła od prądu.
Fasolkę w słoiku gotować dwa razy.

Helena i Stanisław Hofbauerowie z czterema córkami. Najmłodsza to Zdzisława
Piotr Krzyżanowski/Polska Press Amerykanie będą sąsiadami naszych żołnierzy z 23. Śląskiego Pułku Artylerii

Latem Helena Hofbauer wstawała o piątej rano. Szła do ogrodu. Zbierała pomidory, ogórki. Hofbauerówny wiedziały od matki, że kalafiory i fasolkę w słoikach gotuje się dwa razy. Wkładała wypełnione warzywami słoiki do kotła, gotowała, potem wyciągała słoje; stygły po to, żeby następnego dnia znów zostały zanurzone w wodzie i gotowane. Robiła też pyszne pierogi i gołąbki. Kiedy spodziewała się porodu przed Bożym Narodzeniem, wszystko przygotowywała na wigilijny stół wcześniej, zostawiała męża z córkami i szła przyjmować cud narodzin.

Często sąsiadki dostawały makaron, ręcznie robiony i suszony. Tuż przed Wigilią Hofbauerowa dzieliła się zaczynem do
barszczu, którego nikt nie umiał zakisić w glinianym garnku jak ona. Na całą zimę gromadziła mnóstwo weków nie tylko z warzywami i owocami, ale również z mięsem ze świń. Z mężem hodowała też króliki i kury. – Nasz dom był otwarty. Jak było ciepło, obiady były w ogrodzie. Stół wykrochmalonym obrusem nakryty, na białych talerzach makaron, pokrojona marchewka, pietruszka. Cudownie było wtedy. My nie stworzyłyśmy takich warunków naszym dzieciom, jak nam mama w czasach, kiedy nie było lodówek, pralek. A ta cierpliwość i oddanie… Żadna z nas już tak nie potrafiła – dodaje Seweryńska.

Pocztówki z bocianem

– Co wiedziałyście o rodzeniu dzieci?
– pytam, spodziewając się opowieści na temat fachowych wykładów. Ale nic z tych rzeczy nie następuje.
– Mama miała książkę, jeszcze ze szkoły ze Lwowa. Człowiek był narysowany. Otwierało się kolejne części stron i można było zobaczyć wnętrzności, były kolorowe i ponumerowane. Był mężczyzna i kobieta. W tajemnicy tę książkę oglądałyśmy. Mama nie pozwalała nam jej ruszać – opowiada pani Zdzisława.

– Wiedziałyśmy, że mama jedzie do porodu, że odbiera dzieci, ale jak bociany fruwały nad Szlichtyngową, to my też z siostrami chciałyśmy braciszka i wołałyśmy do niego. Bardzo długo wierzyłyśmy w bociana. Babcia Niemirowska miała takie ładne kartki z bocianem, który w beciku niesie dziecko – rozwiewa moje nadzieje na choćby mały przykład odważnej edukacji seksualnej pani Seweryńska. Po chwili robi się mrocznie. – Kobiety pękały przy porodzie, to był temat tabu. Jak przez mgłę pamiętam, jak wyglądały klamry metalowe. Zdarzało się, że kobieta rodziła czterokilowe dziecko. Szpital był we Wschowie, kilkanaście kilometrów dalej. Trzeba było zakładać te klamry – wzdryga się kobieta.

W latach 60. już rzadko zdarzało się, aby porody w domach odbierały akuszerki. Pani Helena przyjęła jeszcze poród jednej ze starszych córek. Kiedy dojechała karetka, to już było po wszystkim, ale zabrano szczęśliwą mamę i syna do szpitala. – Był już zakaz odbierania porodów w domu – uzupełnia pani Zdzisława.

Józefa po wojnie odbierała porody, ale w Zielonej Górze i okolicach.

Długi wdzięczności

Przez wiele lat kobiety chwaliły się przed Hofbauerową swoimi dziećmi, które ona przyjęła. Pokazywały, jak rosną. Dług wdzięczności za pomoc zawsze chciały spłacać też Cyganki, którym również pani Helena pomagała rodzić dzieci. – Kiedy rodziło się dziecko romskie, babcia bała się, ale szła. Z dziadkiem – mówi jej wnuczka, a córka uzupełnia, że nastawienie do Romów było negatywne, ale mama nigdy nie odmówiła pomocy. – Zjeżdżali w zimie. Potem Cyganki przychodziły z dziećmi pokazywać, jak dobrze się chowają. Zawsze dziękowały, pytały, czy mama czegoś nie potrzebuje.

Mama Heleny, Józefa Niemirowska, też miała czworo dzieci. Gdy została wdową, zaczęła się uczyć położnictwa we Lwowie, tam dyplom z położnictwa zrobiła jej córka. Józefa po wojnie odbierała porody, ale w Zielonej Górze i okolicach. – Mama zawsze nas przekonywała, żebyśmy pracowały. Niewiele kobiet wówczas miało posadę. Mama miała znajome, które urodziły po siedmioro dzieci, a na stare lata miały ciężkie życie, bo ich mężowie mieli swoje emerytury i wydzielali żonom pieniądze. Mama zawsze mówiła, że tacy porządni ludzie, tak się szanowali, a tym dziadkom na stare lata odbiło. Nie chciała, abyśmy też tak miały – wspomina pani Zdzisława.

Eliza Gniewek-Juszczak

Opisuję to, co dzieje się w powiecie nowosolskim, ale także to, co dotyczy mieszkańców całego województwa lubuskiego. Ciekawią mnie przepychanki polityczne, przemiany gospodarcze w regionie i emocjonują ludzkie sprawy. Piszę o religii, ale też tym, co się buduje. Lubię odkrywać ciekawostki Nowej Soli, Kożuchowa, Otynia, Bytomia Odrzańskiego i Nowego Miasteczka oraz wielu innych miejscowości. Publikuję artykuły w Gazecie Lubuskiej oraz na portalach www.gazetalubuska.pl i www.nowasol.naszemiasto.pl.
Chętnie napiszę o Twojej sprawie, wydarzeniu, które organizujesz lub sukcesie, którym chcesz się pochwalić.
Skończyłam filologię polską w Zielonej Górze i dziennikarstwo w Poznaniu. W Gazecie Lubuskiej pracuję od 2016 r.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.