Przychodzi złota rybka do Kaczyńskiego. Pyta: mam zniszczyć PO? A prezes na to...

Czytaj dalej
Wojciech Harpula

Przychodzi złota rybka do Kaczyńskiego. Pyta: mam zniszczyć PO? A prezes na to...

Wojciech Harpula

Platforma Obywatelska oraz Prawo i Sprawiedliwość skutecznie zabudowały scenę polityczną i wywołały wojnę polsko-polską. Jej ofiarą jest nasze państwo, niszczone krok po kroku przez oszalałą rywalizację partyjną. A historia uczy, że państwo nie jest raz na zawsze. Może upaść. - Nikt dziś nie panuje nad losem Polski - przestrzega politolog i historyk dr hab. Rafał Matyja.

Złota rybka mówi do Jarosława Kaczyńskiego: jeżeli mnie ładnie poprosisz, to sprawię, że jutro zniknie Platforma Obywatelska. Co robi prezes PiS?

Myślę, że nie skorzystałby z propozycji.

Dlaczego?

Jarosław Kaczyński świetnie odnajduje się w systemie opartym na zaciekłej rywalizacji dwóch obozów politycznych. Sam go współtworzył. Zna tę grę. Jeżeli zniknęłaby Platforma, to musiałby rozpocząć inną rozgrywkę, przeciwko nowej opozycji. Po co zmieniać system, który świetnie funkcjonuje? To ryzyko.

Świetnie funkcjonuje?

Z punktu widzenia obu dominujących partii – świetnie. Kierownictwu PO i PiS zależy, żeby polskie życie polityczne było wojną między nimi. Wybór ma być między Kaczyńskim a Tuskiem, Kaczyńskim a Schetyną. Obie partie robią wszystko, żeby nie powstała żadna „trzecia siła” zdolna do efektywnego działania.

„Trzecie siły” cały czas powstają.

I żadna nią nie jest. Nowoczesna została wchłonięta przez PO, Wiosna Roberta Biedronia nie odniosła sukcesu, Paweł Kukiz nie jest w stanie wystawić własnych list i ratuje się współpracą z PSL. Kaczyński i Tusk skutecznie zabudowali scenę polityczną. Pracowali na to od 2005 roku.

W jaki sposób?

PO i PiS przed wyborami w 2005 r. niewiele się różniły. Po wyborach zresztą też. Głosowały tak samo w sprawach dotyczących IPN, CBA, lustracji. Nawet w sprawach religii. Mało kto pamięta, że PO była wtedy jedyną polską partią, która miała swoje partyjne rekolekcje.

Pamiętam, bo odbywały się w Krakowie, w Łagiewnikach. Ireneusz Raś, który je organizował, nadal jest posłem z Krakowa.

Dziś brzmi to jak anegdota. LPR nie miała partyjnych rekolekcji, ZChN nie miało, a Platforma – jak najbardziej.
Zasadnicze różnice programowe między PO i PiS były niewielkie. Należało je znaleźć. Tusk i Kaczyński wiedzieli, że jeżeli dobrze podzielą wyborczy tort i uruchomią odpowiednio silne, adekwatne do różnych napięć społecznych emocje, to zgarną całą pulę. Od tego momentu Tusk i Kaczyński przy pomocy spin doktorów i analityków szukali obszarów, w których uwidaczniały się realne konflikty społeczne i zagospodarowywali je politycznie. Tak obie partie zaczęły żywić się konfliktem.

Zaczęło się od „Polski liberalnej” i „Polski solidarnej” w kampanii z 2005 roku?

Tak. Podział na Polskę liberalną i solidarną był odejściem od pierwotnego programu PiS. Wcześniej PiS nie głosiło takich haseł. W 2005 r. bracia Kaczyńscy zobaczyli, że eksponowanie takiego konfliktu, posiadającego realne podłoże społeczne, może dać sukces wyborczy. Co więcej, okazało się, że walcząc z „Polską liberalną”, z jej prawdziwym i zmistyfikowanym obliczem, można zgarnąć elektorat Samoobrony i LPR, uzyskać poparcie w grupach, do których nie miało wcześniej dostępu. PiS na początku wcale nie było pieszczoszkiem o. Tadeusza Rydzyka.

To samo robiła Platforma. Tylko w przeciwną stronę.

Platforma sięgnęła po elektorat SLD i dawnej Unii Wolności, stała się ulubioną partią „Gazety Wyborczej”. Liderzy obu partii od wielu lat umiejętnie dotykają wszystkich obaw, lęków, nadziei Polaków i wykorzystują je dla siebie. Śledzą, co w nas siedzi. I jeżeli jakiś temat rokuje…

Rokuje?

Jest nośny, nadaje się do rozpętania angażującego społecznie sporu.

To wtedy?

Wtedy się nim „grzeje”. Jest bardzo mocno podkręcany przez polityków i media tożsamościowe.

Padają mocne słowa, wzajemne oskarżenia, przekraczane są kolejne granice. Triumfuje logika wojny.

W efekcie tracimy obiektywizm we wszystkich punktach życia społecznego. Obie strony sporu partyjnego mają swoich dziennikarzy, swoich celebrytów, swoich „ekspertów”, swój zestaw rytualnych inwektyw pod adresem drugiej strony. Ba, oba obozy przyznają własne nagrody literackie. Za chwilę ten podział będzie dotyczył sfery religijnej.

W każdym społeczeństwie istnieją podziały.

Oczywiście, ale nie wszędzie są tak głębokie. W Polsce niemal wszystkie sfery stały się polem rywalizacji dwóch obozów politycznych. Prawie nie ma już punktów, w których spotykamy się i mamy poczucie wspólnoty. Przecież podzielone są nawet najważniejsze obchody patriotyczne. Jednocześnie obie partie – na zmianę – rządzą już od 14 lat, a jedna z nich będzie rządzić przez kolejne cztery. To pokazuje, że w społeczeństwie jest oparcie dla tego typu emocji, a taki sposób uprawiania polityki opłaca się.

Polacy polubili wojnę polsko-polską?

Nie wiem, czy polubili. Na pewno spora część zaangażowała się w nią. Obu partiom bardzo zależy, by jak najmniej Polaków było „na zewnątrz” tego sporu.

PO i PiS nie są dla siebie zagrożeniem. Przeciwnie - są sobie wzajemnie bardzo potrzebne. Potencjalnym zagrożeniem mogą być Ci, którzy nie zapisali się ani do „dobrej zmiany”, ani do „koalicji obywatelskiej”.

Ci, którzy są w stanie obiektywnie oceniać posunięcia obu partii, a nie bezrefleksyjnie klepać partyjne przekazy dnia. Więc partie rozpętują i eskalują kolejne konflikty, starając się zagospodarować kolejne grupy wyborców. Co najgorsze, ten spór nie ma żadnych granic. Nie ma sfery, którą oba obozy wykluczyłyby z wojny partyjnej.

Nie ma terytoriów neutralnych?

Nie ma. Walka między partiami toczy się kosztem państwa, bo w państwie muszą istnieć sfery, które są apolityczne. Trzeba pozwolić urzędnikom, nawet wysokim, działać wedle ich uznania, a nie zgodnie z dyspozycją polityczną. Tę zasadę PiS brutalnie złamał na poziomie Trybunału Konstytucyjnego oraz łamie na poziomie sądów i służby cywilnej. Do 2015 roku, powoli, mozolnie trwało budowanie niezależnego korpusu urzędniczego. Oczywiście, że partie upychały tam działaczy, pociotków, ale główny korpus służby cywilnej uniezależniał od polityki partyjnej. PiS dokonał radykalnej zmiany. Są ministrowie, którzy akceptują dyrektorów departamentów z poprzedniego nadania, ale dziś urzędnicy są zupełnie podporządkowani politykom.

W każdym państwie polityk ma przewagę nad urzędnikiem.

Owszem, politycy zawsze postawią na swoim, ale w wielu państwach urzędnicze „nie” wystarcza, by politycy raz jeszcze przemyśleli sprawę. U nas PiS likwiduje przestrzeń swobodnej, nieuwikłanej w partyjny spór decyzji na poziomie administracyjnym i sądowym. To niezwykle groźne. Nie boję się, że minister sprawiedliwości będzie wysyłał instrukcje, w jaki sposób sędziowie powinni orzekać w poszczególnych sprawach. Sędziowie i bez tego będą wiedzieli, że jeśli wydadzą niekorzystny z punktu widzenia rządzącej partii wyrok, to mogą mieć kłopoty. To samo urzędnicy. Oni wiedzą, że ich szefowie boją się Jarosława Kaczyńskiego i podejmują decyzje zgodne z interesem partyjnym. Więc nie powiedzą merytorycznego „nie” szefowi. Po co robić sobie problemy? Lepiej milczeć.
Areną rozgrywek partyjnych stała się nawet dyplomacja. Żaden kraj nie może sobie pozwolić, by dyplomacja kierowała się interesem partii, a nie państwa. My w bardzo wielu sprawach międzynarodowych kłócimy się sami ze sobą w sposób nieprzyzwoity, gorszący. Przenosimy plemienną rywalizację na poziom instytucji europejskich, czyli tam, gdzie w sprawach istotnych z punktu widzenia interesów państwa, wszyscy polscy politycy powinni grać do jednej bramki. Jest zupełnie odwrotnie.

Ale logika wojny partyjnej niszczy zasoby państwa nie tylko na poziomie instytucji. Niszczy także zasób wzajemnego zaufania.

W jaki sposób?

Społeczeństwo na dłuższą metę nie może harmonijnie funkcjonować podzielone na dwa wrogie obozy. A my jako społeczeństwo jesteśmy tak głęboko podzieleni, że potrzeba będzie wiele czasu, by kiedyś ten podział zasypać. Ludzie widzą polityków, którzy sobie nie ufają, grożą sobie wzajemnie wsadzaniem do więzień. Obie strony sporu wyzywają się od nazistów i bolszewików. Padają sugestie, że Donald Tusk ma coś wspólnego z katastrofą w Smoleńsku, a Jarosław Kaczyński chce wprowadzić dyktaturę. Tak zużywa się zasób wzajemnego zaufania.

Mówi Pan, że spór PO z PiS niszczy państwo. A czy klasa polityczna panuje nad losem państwa?

Zostawmy klasę polityczną. Nikt nie panuje nad losem Polski.

Mocne słowa.

Państwo jest narzędziem, dzięki któremu naród może do pewnego stopnia panować nad swoim losem. Ale jego sprawność jako narzędzia jest testowana tylko w bardzo trudnych chwilach. Oczywiście, każde państwo – z wyjątkiem Stanów Zjednoczonych i Chin – może nie poradzić sobie ze śmiertelnym wyzwaniem. Ale nie trzeba dziejowej katastrofy na miarę II wojny światowej, by sprawdzić, czy państwo radzi sobie z wyzwaniami. Jego sprawność widać, gdy wydarzają się wielkie, nieprzewidziane nieszczęścia.

Takie jak katastrofa smoleńska?

Wszyscy mówili, że po Smoleńsku państwo polskie zdało egzamin. Nie zdało. Nie potrafiło wyciągnąć wniosków z tej katastrofy i jestem przekonany, że nie zrobiliśmy wiele, żeby do takiej tragedii nigdy więcej nie doszło. Żeby ryzyko z tysięcznego zmniejszyć do miliardowego. Przecież po katastrofie wojskowej CASY w Mirosławcu państwo powinno zrobić wszystko, żeby już nigdy nic podobnego się nie wydarzyło. A niedługo później w Smoleńsku wydarzyło się coś jeszcze gorszego. Ale jeżeli nawet się wydarzyło, to powinniśmy wyjść z tego nieszczęścia z nienadwyrężonym zaufaniem. W związku z tragediami mogą pojawiać się różne teorie spiskowe. W Stanach Zjednoczonych do dziś niektórzy rozprawiają w tym duchu o zabójstwie Johna Keenedy’ego. Ale nie jest to przedmiot debaty publicznej i każdy nowy prezydent USA nie zaczyna kadencji od deklaracji, że wyjaśni sprawę zabójstwa Keenedy’ego. Ten temat bardzo szybko zniknął z agendy politycznej w USA. Tymczasem w Polsce katastrofa smoleńska stała się paliwem do wojny międzypartyjnej.

Polityczna instrumentalizacja katastrofy smoleńskiej to nie dzieło państwa, tylko partii. To partie nie zdały egzaminu, nie państwo.

Partie są elementem państwa. Także w demokracji.

Niektórzy politolodzy uważają je za element antypaństwowy.

Ja nie. Z takiego spojrzenia nic nie wynika. Jego konsekwencją musiałoby być zawieszenie demokracji. Państwo i partie są bardzo blisko siebie. Od tego, jakie są partie, zależy jakie jest państwo.

To jakie są PO i PiS?

To autorskie, można powiedzieć prywatne, projekty Jarosława Kaczyńskiego i Donalda Tuska (Grzegorz Schetyna porusza się w ramach stworzonych przez Tuska). Są w pełni podporządkowane liderowi, pozbawione postaci, które mogłyby stanowić dla niego jakąkolwiek konkurencję. Podstawą ich funkcjonowania jest układ klientelistyczny. Lider, patron w zamian za lojalność i poparcie nagradza działaczy posadami: w administracji, spółkach itd. Nagrodzony, uzyskując wpływ na dany urząd czy firmę, instaluje w nich swoich klientów, czyli działaczy niższego szczebla, którzy go popierają. To spora piramida.

Patologiczna.

No tak, ale co z tego?

PO i PiS są formacjami klientelistycznymi. Ich aparat musi się wyżywić, więc żywi się na państwowych bądź samorządowych posadach. Mało kto wchodzi do polityki z własnymi pieniędzmi. Musi je zdobyć dzięki polityce. Obie partie traktują państwo jak łup partyjny, ale trzeba powiedzieć, że PiS zagospodarowało je znacznie głębiej niż PO.

„Poszło po bandzie” w urzędach, spółkach, mediach. I nie sądzę, żeby Platforma – jeżeli kiedyś przejęłaby władzę – wycofała się z tych sfer. Jeżeli np. PiS upchnął w jakimś urzędzie 20 działaczy, to PO powie: nie, dziękujemy, my weźmiemy tylko 10 stanowisk, a reszta to będą bezpartyjni fachowcy?

Pewnie nie powie.

PO i PiS od dawna nie mówią i nie robią wielu rzeczy, które powinny robić, gdyby kierowały się czymś więcej niż tylko interesem partyjnym.

Na przykład?

Wyobraźmy sobie, że partie przygotowują się do sprawowania władzy. Mają swoich ekspertów i sztaby. Istnieje gabinet cieni, który na serio pracuje. Najważniejsi politycy danego ugrupowania wiedzą, że po zwycięskich wyborach obejmą konkretne funkcje i przygotowują się do tego. Zdobywają wiedzę, konstruują projekty.

W Polsce to nie do pomyślenia.

Pewnie, że nie. W partiach nie ma żadnej pracy koncepcyjnej. Mało tego. Za czasów PO Sławomir Nowak chciał być ministrem sportu, a wylądował w transporcie. Bogdan Zdrojewski przygotowywał się do roli ministra obrony narodowej, a został ministrem kultury. Przecież to ruletka. W PiS jest tak samo. Jarosław Gowin miał stanąć na czele MON, a dostał ministerstwo nauki. O wszystkim decyduje wola lidera i okoliczności wynikające z wewnątrzpartyjnego układu sił, a nie kompetencje czy przygotowanie merytoryczne. To strasznie destrukcyjne.
Ale załóżmy, że mamy przygotowanych do rządzenia polityków, wyposażonych w wiedzę i gotowe projekty. Po wygranych wyborach lider szanuje ustalenia i ktoś, kto miał być ministrem sportu, nie ląduje w ministerstwie transportu. Mało tego, przychodząc do resortu nowy minister może liczyć na współpracę ze strony niezależnych, fachowych urzędników i raport od odchodzącego ministra. Może być tajny. Raport rzetelnie i uczciwie pokazujący stan państwa w danym obszarze. Odchodzący minister musi mieć przekonanie, że następca nie wykorzysta tego raportu przeciwko niemu. Niezależnie od tego, z jakiej jest partii.

Piękna baśń.

Wiem, że w Polsce to brzmi jak bajka. To dowodzi, że patologię traktujemy jako normę. Przyjmijmy jednak, że ta bajka się ziściła. Widzimy, że działa niezależna służba cywilna i tzw. pamięć instytucji. Powinien działać też trzeci ważny element, czyli niezależna sfera komentatorsko-ekspercka. Nie mówię o rzeczywistości głównych wydań dzienników telewizyjnych, bo ona zawsze jest uproszczona, ale jak już trzeba porozmawiać o górnictwie, to przychodzi dziennikarz czy ekspert od górnictwa i prowadzi debatę z politykiem tak, że nie ma w niej miejsca na tanią demagogię. Te trzy naczynia połączone powodują, że państwo może się rozwijać na przeróżnych polach. Natomiast jeżeli o obsadzie stanowisk ministerialnych decyduje kaprys lidera partyjnego, jeżeli instytucje stają się partyjnym łupem i kolejna ekipa unieważnia plany poprzedniej, jeżeli nie ma rozbudowanej sfery eksperckiej lub jeśli jest ona całkowicie podporządkowana politykom, to mamy do czynienia z państwem, które jest ślepe. Które nie potrafi identyfikować zagrożeń zewnętrznych i wewnętrznych, nie radzi sobie z wyzwaniami.

Polska to państwo ślepe?

Wiemy, że nasze służby są niewydolne, a administracja podporządkowana partiom.

Pozostaje się modlić, by nie było zagrożeń?

Jeżeli historia zapuka do naszych drzwi, to możemy sobie nie poradzić. W momencie krytycznym państwo nie zadziała. To nie musi oznaczać utraty niepodległości, ale możemy np. trwale utracić kontrolę nad częścią terytorium.

Scenariusz w którym w wyniku propagandowego ataku ze strony Federacji Rosyjskiej dochodzi do zamieszek i eskalacji przemocy to nie są zapiski z archiwum wariata. Sytuacja na Ukrainie pokazuje, jak taki mechanizm funkcjonuje w dużej skali. W przypadku państwa Unii Europejskiej skala musi być mniejsza, ale taki scenariusz jest jak najbardziej do wyobrażenia. Jednak rozpoznawanie i reagowanie na zagrożenia to nie wszystko. Sprawne państwo potrafi także identyfikować i wykorzystywać okazje rozwojowe.

To znaczy?

Polska stanęła przed pewną szansą. Włochy są w permanentnym kryzysie politycznym. Hiszpania ma potężny problem z Katalonią. Wielka Brytania nie chce być w Europie. Czy nie jest to szansa, by przesunąć się w hierarchii unijnej? Oczywiście, gospodarczo Włoch i Hiszpanii jeszcze długo nie prześcigniemy, ale jeżeli gralibyśmy mądrze, to w Europie, w pewnych sytuacjach moglibyśmy być tuż za Niemcami i Francją. Mogliśmy wykorzystać ostatnie lata, żeby pójść do przodu, znaczyć w Europie więcej niż do tej pory. Mieć mocniejszy głos.

Znaczymy mniej.

To prawda. W ostatnich latach zdecydowanie mniej. Ale nie chcę mówić tylko o złej polityce PiS w tej dziedzinie. Sprawne państwo, niezdegenerowane partyjniactwem, problemy wewnętrzne poszczególnych państw UE zidentyfikowałoby jako szansę i podjęło adekwatne działania.

Potrafi Pan sobie wyobrazić tajne spotkanie Donalda Tuska z Mateuszem Morawieckim na którym ustalają działania w celu zwiększenia politycznej mocy Polski w Unii?

W obecnych realiach jest to niemożliwe. Ich zwolennicy odczytaliby to jako akt zdrady.

Właśnie. A powinni się spotykać. Niby w wielkiej tajemnicy, ale tak, żeby opinia publiczna o tym wiedziała i miała świadomość, że kiedy w grę wchodzi interes państwa, to są zdolni do współdziałania. W sprawach ważnych grają razem. A w mniej ważnych, na polskim poletku, mogliby się dalej wzajemnie obrażać. Nie rozpoznajemy zagrożeń, nie wykorzystujemy szans. W tych sferach nasze państwo nie działa. Nie jest narzędziem, dzięki któremu Polacy mogliby być spokojni o swoją przyszłość.

To co sprawia, że państwo w ogóle działa?

Obawa polityków przed kompromitacją. Kontrola mediów. Słabnąca, ale jednak. To dlatego plany PiS wobec mediów sprawiają, że kolejne cztery lata rządów tej formacji mogą być tak niebezpieczne. Niezależnie od logiki partyjnej działa także część administracji i samorządu, który patrzy władzy centralnej na ręce. Te czynniki jeszcze nieco nas chronią, ale jest mnóstwo sfer, w których państwo funkcjonuje siłą bezwładu administracyjnego, niespójnie lub zgodnie z interesem partii. W bardzo ryzykowny sposób marnotrawimy zasoby. Trzynasta emerytura i 500 plus na pierwsze dziecko to przecież wydawanie potężnych pieniędzy na cele wyborcze, a nie jakiś plan strategiczny. Słabość państwa ujawnia się także w tym, że te praktyki budzą bardzo niewielki sprzeciw. Mało kto protestuje, że to droga donikąd.

Słabe państwo. Dominacja interesu partyjnego nad państwowym. Marnowanie zasobów. Klientelizm jako metoda działania w polityce. Głęboko podzielone społeczeństwo. Widzi Pan analogię do innego okresu w historii Polski?

Tak. Ale ta analogia jest niszcząca.

Jeszcze nie wiem jaka to analogia.

Oczywiście, że Pan wie. Analogia do XVIII wieku sama się narzuca. Jest efektowna, bo mimo upływu 300 lat widzimy w Polsce te same zjawiska. Ale takie myślenie prowadzi na manowce. Wtedy stan państwa był jeszcze gorszy. Na długo przed rozbiorami Rzeczpospolita była czymś, co dziś określa się jako państwo upadłe. W dodatku część elit była na obcym żołdzie. Dziś to zjawisko zupełnie marginalne. Ta analogia jest nieuprawniona z jeszcze jednego powodu. Albo jako Polacy będziemy mieli fałszywą świadomość, że jesteśmy potomkami Radziwiłłów i Czartoryskich i są to nasi polityczni przodkowie, albo uznamy trudną prawdę, że nowoczesny naród powstał w II połowie XIX wieku.

Trudną? To po prostu prawda. Wszystkie nowoczesne narody wtedy powstały.

Jeżeli tę prawdę przyjmiemy, to zobaczymy, że nowe społeczeństwo, nowy naród polski, zachowywał się o wiele bardziej racjonalnie niż szlachecki naród polityczny, który w XVIII wieku doprowadził do utraty niepodległości. Nowe społeczeństwo, w którego skład weszły grupy społeczne, które nigdy wcześniej nie uczestniczyły w polskiej historii, nie wywoływało powstań. Z wyjątkiem warszawskiego, które moim zdaniem było ostatnim przejawem nieodpowiedzialnej postawy myślących dawnymi kategoriami elit.
Nowe społeczeństwo było bardziej konformistyczne, skupione na „tu i teraz”, na urządzaniu się w rzeczywistości takiej jaka jest, a nie na marzeniach o tym, jaka być powinna. Jeżeli popatrzymy na Polaków z takiej perspektywy, to zobaczymy młody naród, który więcej zdobył niż stracił. Z zakrętów dziejowych wyszliśmy obronną ręką. Między warunkami życia w drugiej połowie XIX wieku a obecnymi jest taka przepaść…

To akurat nie jest jakaś nasza wielka zasługa. Postęp nastąpił na całym świecie.

Wystarczy przekroczyć granicę wschodnią, by stracić tę pewność. Jesteśmy w gronie najbardziej rozwiniętych, demokratycznych państw świata. Ten status został wypracowany w ramach codziennych wysiłków tego konkretnego narodu. Postęp odbył się bez udziału państwa, bo takie, które mogliśmy uznać za własne, mieliśmy tylko w międzywojniu. Nauczyliśmy się całkiem nieźle radzić sobie bez państwa. Potrafiliśmy wybudować filharmonię w zaborze rosyjskim, zorganizować polskie szkolnictwo i samorząd w Galicji czy polskie instytucje gospodarcze w Wielkopolsce. W podległym w wielu sprawach Moskwie PRL-u też pewne rzeczy zostały zbudowane.
Państwo odzyskaliśmy dopiero w latach 90. Powinniśmy patrzeć na nie z perspektywy prozaicznej, a nie symbolicznej. Nie z perspektywy utraconej Rusi i Inflant, husarii na koniach i łopoczących sztandarów, ale z perspektywy jakości jego instytucji, tego w jaki sposób zaspokajają one potrzeby obywateli i budują bezpieczną przyszłość narodu.

Nie potrzebujemy elity politycznej, która będzie nas jeszcze mocniej umacniała w naszym patriotyzmie. Jesteśmy w nim umocnieniu już do bólu. Potrzebujemy elit politycznych, które będą potrafiły zarządzać państwem tak, by potrafiło one definiować i realizować swoje interesy. Interesy państwa, a nie partii: jednej, drugiej czy trzeciej. Dziś państwo jest niespójne, składa się z fragmentów, które działają według własnej logiki. Nikt nie zarządza całością.

Jarosław Kaczyński i Mateusz Morawiecki cały czas powtarzają, że właśnie naprawiają państwo.

Kaczyński doskonale wiedział, co trzeba zrobić. Próbował przywrócić spójność. W pewnym momencie zwątpił, że jest w stanie zrobić to z pozycji premiera. Postanowił, że trzeba na zewnątrz państwa postawić partię, która będzie popychała je w pewnym kierunku.
Tak się dzieje. Dziś decyzje państwowe zapadają w centrali partyjnej, a nie w gabinecie premiera. Jest to wyraz głębokiej nieufności wobec struktur państwa, które jawią się jako grzęzawisko, w które dobry reformator wpadnie i straci całą energię na szamotaninę i próby wybrnięcia z niego. Więc musi stać na zewnątrz, na twardym gruncie partyjnych struktur i wtedy może reformować państwo.

To prawda?

Po czterech latach wiemy, że to nie jest prawda. Nie oceniając czy Kaczyński chciał dobrze, czy źle – wiadomo, że mu nie wyszło. Nie przywrócił koherencji i spójności w żadnej dziedzinie przy pomocy aparatu partyjnego działającego na zewnątrz państwa. Raczej podporządkował całość państwa interesowi swojej partii. W tym sensie państwa - jako czegoś stojącego ponad sporem partyjnym - nie mamy. Ale nie ma tu prostego odniesienia do czasów „nocy saskiej” i rozkładu I Rzeczpospolitej. Jeżeli warto wracać do tamtego okresu to po to, by pamiętać, że państwo może upaść. To ważne. W II RP o tym pamiętano. Dziś zachowujemy się tak, jakbyśmy myśleli: wydajmy kolejne kilkanaście miliardów na transfery społeczne, rozwalmy kolejną instytucję, zniechęćmy do siebie kolejnych partnerów międzynarodowych, przecież nic się nie stanie.

Różni mądrale cały czas straszą, że stanie się coś złego, katastrofa tuż za rogiem, a wszystko jest w porządku. Jasne. Nie dzieje się nic złego. Ale może zacząć się dziać. W Polsce powinniśmy świetnie zdawać sobie z tego sprawę.

I jeżeli zacznie się dziać, to państwo nas nie ochroni, bo będzie bezradne. A konsekwencje dotkną wszystkich Polaków. Bez względu na to, na kogo oddadzą głos 13 października.

Wojciech Harpula

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.