Dariusz Chajewski

Służbie zdrowia na ratunek? Mamy ratować ludzi

W nowosolskim szpitalu tzw. triażowanie odbywa się w izbie przyjęć Fot. Mariusz Kapała W nowosolskim szpitalu tzw. triażowanie odbywa się w izbie przyjęć
Dariusz Chajewski

Lekarz oddziału ratunkowego: Nami łata się wszelkie dziury w polskiej służbie zdrowia. Pacjent: Dlaczego na oddział ratunkowy? Przepraszam, a dokąd miałem pójść?

Około godziny 14 na nowosolskim SOR-ze wszystkie łóżka są zajęte. Na pierwszym leży kobieta z bólem serca, ze sztuczną zastawką, obok osłabiona starsza pani, dalej mężczyzna z ostrym bólem, pacjent z zakrzepicą, młoda, chociaż z bardzo zniszczoną twarzą kobieta z krwawieniem do przewodu pokarmowego. Mimo mocnych argumentów nie chce zgodzić się na pozostawienie na oddziale.
- No dobrze, powiem. To wynik długiego weekendu. Piliśmy - przyznaje.
- Ale przecież tak nie można - mówi lekarka Ewa Sabat. - Wróci pani do domu, znów będzie alkohol, zrobi pani sobie krzywdę...
- Ale ja już nie mogę...

W miarę spokojnie

Jednak poniedziałek po długim weekendzie był spokojny. W miarę. Mężczyzna, który wpadł do niezabezpieczonego kanału w warsztacie samochodowym. Stracił zęby. Ze Szprotawy przyjechało małżeństwo z dwojgiem dzieci. Problemy urologiczne.

- Wiem, że powinniśmy skorzystać z lekarza rodzinnego, ale czekalibyśmy kilka dni, a starsza dziewczynka już nam mdleje - mówi ojciec. Dlaczego nie szprotawski szpital? Mężczyzna tylko wzrusza ramionami.

Iwona Czerwińska siedziała obok cierpiącego Mariusza. - Dostanie się do lekarza to jak cud - tłumaczy. - Na cuda nie liczę, przyjechaliśmy tutaj. Mam już doświadczenie. Na wizytę u naczyniowca kazano mi czekać dziewięć miesięcy. Poszłam prywatnie. Na SOR-ze wszystko dzieje się szybciej.

Obok lekarz „na gwałt” szuka ochroniarza, aby ten przypilnował schizofrenika samobójcę. Zgodnie z zasadami i zdrowym rozsądkiem powinien on już wcześniej trafić do poradni zdrowia psychicznego. Na dodatek okazało się, że nie jest ubezpieczony, a i tak trzeba go odwieźć do szpitala psychiatrycznego.

- W nocy poczułam bóle w okolicy serca - opowiada Jadwiga Ratajczak z Lubięcina. - Od razu przyjechaliśmy, bo można szybko uzyskać pomoc. U rodzinnego niekończące się kolejki. To było jedyne rozwiązanie.

Sprawa szczęścia

Doktor Sabat przyznaje, że Nowa Sól ma szczęście, i to nie tylko dlatego, że SOR jest mniejszy niż te w Gorzowie i Zielonej Górze. Nawiasem mówiąc, dobra opinia nie do końca robi szpitalowi dobrze. Ciągną bowiem tutaj pacjenci z całego województwa i nie tylko, a w ślad za nimi nie idą pieniądze. Szczytem była wizyta chorego na serce mieszkańca gorzowskiej ulicy Dekerta, mieszkającego kilkaset metrów od szpitala w mieście nad Wartą. Pacjenci z Winnego Grodu mówią o „siłowaniu się na rękę” zielonogórskiego szpitala i pogotowia ratunkowego.

- Tymczasem my mamy w jednym ręku skupiony SOR, pogotowie ratunkowe oraz pomoc nocną i świąteczną - tłumaczy Sabat. - Dzięki temu już w fazie pierwszego kontaktu, w naszej recepcji, możemy szybko zadecydować o trybie postępowania. Lekarze, którzy pracują w pogotowiu, mogą w każdej chwili skonsultować się ze specjalistami. To jest jakieś rozwiązanie.

W Nowej Soli nie słyszymy narzekań na brak lekarzy, chociaż oczywiście dodatkowi by się przydali, na braki sprzętu, chociaż marzeń trochę jest. Natomiast podobnie jak w innych SOR-ach słyszymy nie do końca zabawny żart, że oddziałami kierują... prokuratorzy. I nieco dziennikarze. I jedni, i drudzy chętnie popisują się znajomością sztuki lekarskiej. Wiedzą lepiej.

- Często pacjenci przychodzą do nas z bólem głowy, a później mają żal, że nie zdiagnozowaliśmy jakichś schorzeń urologicznych - dodaje Sabat. - My zajmujemy się główną dolegliwością. Gdy dojdzie do tragedii, słyszymy pytanie, na przykład prokuratorów, dlaczego wykonaliśmy tomografię głowy, a nie USG, na przykład przewodu pokarmowego... Co rano przeglądam historię chorób z minionej doby i sprawdzam, czy dokumentacja jest kompletna. I powtarzam koleżankom i kolegom, że nie robią tej papierologii dla mnie, pacjenta czy dla siebie. Dla prokuratora. Strach to za mocno powiedziane, ale presję czujemy. I głównie jest mowa o roszczeniach rodzin. Stąd godziny spędzone nad kwitami.

Ratunek po promilach

Jedziemy kilkadziesiąt kilometrów na północ. „Katar, który trwa od kilku dni, boląca ręka czy też ból zęba - z takimi objawami trafiają często pacjenci do SOR-u w Słubicach. Często zapominamy, że SOR jest przeznaczony wyłącznie dla pacjentów w stanie nagłego zachorowania, poważnego urazu czy zatrucia, a jego zadaniem nie jest zastąpienie lekarza podstawowej opieki zdrowotnej ani lekarza poradni specjalistycznej” - taką informację znajdziemy na stronie internetowej słubickiej powiatowej lecznicy.

Tu także jest jak na dworcowej poczekalni. W ciągu doby trafia na oddział ratunkowy około 30 pacjentów, i to nie tylko z powiatu. Bardzo często są to obcokrajowcy lub kierowcy ze Wschodu, którzy przed wjazdem do Niemiec postanawiają sprawdzić, czy chociażby ból głowy nie jest czymś poważnym.

- Często przychodzą pacjenci, którzy nie chcą czekać w kolejkach na badania specjalistyczne i myślą sobie, że pójdą na oddział ratunkowy i wszystkie badania zostaną im zrobione. Inni proszą o receptę, bo nie chce im się czekać w kolejce do lekarza rodzinnego, więc dotrwają do godziny 18 i przychodzą na SOR - mówi Małgorzata Krasnowska--Marczyk, prezes zarządu szpitala w Słubicach. I przypomina, że szpital nie jest miejscem, do którego przychodzą pacjenci w stanie stabilnym, żeby wykonać diagnozę lub ominąć kolejki u lekarzy.

Nie lepiej jest w słubickim pogotowiu ratunkowym.

- W ciągu dnia mamy wiele nieuzasadnionych wezwań. Czasami ręce opadają, ale nie możemy zgłoszenia nie przyjąć. Często ktoś wzywający pomoc tak opowiada, że przypadek wydaje się tragiczny, a kiedy jedziemy na miejsce, okazuje się, że osoba spokojnie mogła pójść w dniu następnym do lekarza rodzinnego. Ale bywa też, że ktoś telefonuje i mówi tak, że mogłoby się wydawać, że nic się nie dzieje, a kiedy go badamy, okazuje się, że pacjent potrzebuje pilnej interwencji specjalisty... - mówi Romuald Dmytrowski, ordynator chirurgii, który często ma dyżury w pogotowiu.

Lekarz dodaje, że prawie codziennie ma przypadki, kiedy karetka jest wzywana do pijanego albo bezdomnego delikwenta. - Taki człowiek często leży gdzieś na dworze, upojony alkoholem, bywa, że czuć od niego mocz i kał. Zgłoszenie przyjmujemy, bo nie wiemy, co tak naprawdę mu jest. Zabieramy do szpitala: tutaj jest myty, odkażony, nakarmiony. Potem, kiedy już trzeźwieje i alkohol puszcza, robi się agresywny. To gehenna. Pielęgniarki całą noc muszą to znosić. Kiedy wyjdzie za bramę szpitala, napije się i... powtórka z rozrywki. Takich przypadków u nas jest wiele - mówi Dmytrowski. - Największym problem jest to, że powiat nie ma żadnego miejsca, gdzie mogliby przenocować bezdomni, nie ma też miejsca, w którym otrzymaliby ciepły posiłek. To nasz szpital pełni tę rolę.

Słubicki SOR od początku tego roku do końca października przyjął już ponad 7,5 tysiąca pacjentów, z czego niecałe 6,2 tysiąca z powiatu słubickiego. Duża liczba pacjentów to mieszkańcy sąsiednich powiatów: gorzowskiego (196 osób) i sulęcińskiego (143). Dołączają inne lubuskie powiaty (226 osób) i cudzoziemcy (329 osób). To są tylko wizyty chorych na SOR-ze, bez wezwań pogotowia.

Trzy kolory

Mniej więcej tydzień temu rozpoczęła się dyskusja nad działaniem szpitalnych oddziałów ratunkowych. Punktem wyjścia były... trzy kolory. Gorzowski szpital pochwalił się tzw. triażem, czyli kwalifikowaniem pacjentów do trzech grup według pilności interwencji. Każda oznaczona jest opaską w jednym z trzech kolorów. To miał być sposób na usprawnienie pracy SOR-u. Sposób? W kilku lubuskich SOR-ach słyszymy, że informacja o wprowadzeniu triażu została odebrana nieco humorystycznie, gdyż jest on stosowany we wszystkich szpitalach od dekady. W Nowej Soli wszystkie pracownice szpitalnej recepcji są po specjalistycznych kursach triażu. Nie ma kolorowych opasek oznaczających pacjentów pilnych i mniej pilnych, gdyż tu nie ma sytuacji, aby ktoś czekał na pomoc osiem godzin...

- Oczywiście nie dysponujemy specjalnym wyposażeniem, ale proces segregacji pacjentów, czyli tak zwane triażowanie, funkcjonuje w naszej służbie zdrowia od dawna - mówi Sylwia Malcher-Nowak, rzeczniczka zielonogórskiej lecznicy. - Pacjenci dzieleni są niekoniecznie z przydzielaniem kolorów, nie ze względu na czas dotarcia do naszej placówki, ale pilność dolegliwości, i kwalifikacji dokonuje lekarz. Nawiasem mówiąc, standardy światowe mówią nawet o podziale na pięć grup.

W mniejszych szpitalach o SOR-ach w lecznicach w Zielonej Górze i Gorzowie mówi się wprost - kombinaty.

- Nikomu nie odmawiamy pomocy - zapewnia Sybilla Brzozowska-Mańkowska, szefowa gorzowskiego SOR-u. - Ostatnio przyszedł ktoś, skarżąc się, że od tygodnia boli go palec! Stąd bardzo zależy nam na uświadomieniu tego pacjentom. Od tego typu pilnych potrzeb jest tak zwana nocna pomoc lekarska, która zastępuje lekarzy rodzinnych po godzinie 18 w dni powszednie, a w dni świąteczne przez całą dobę. Wiele osób o tym zapomina i zgłasza się na SOR, wydłużając kolejkę oczekujących.

Jak słyszymy w lecznicy, wprowadzona segregacja pomaga skuteczniej pomagać pacjentom i lepiej zorganizować pracę zespołów ratunkowych. Dzięki temu nie ma potrzeby zwiększenia obsady medycznej, bo lekarz jest „wykorzystany” w możliwie największym stopniu. Braki? Pracę w Gorzowie utrudnia brak całodobowego ambulatorium chirurgicznego dla dorosłych.

- Powinna istnieć przynajmniej jeszcze jedna poradnia w mieście, która pracowałaby w tak zwanym trybie ostrego dyżuru, bo jedno miejsce, jak na takie miasto, to stanowczo za mało - ubolewa dr Brzozowska-Mań-kowska. - Jako jedyni w Polsce mamy na szczęście pełne wsparcie sprzętowe. Posiadamy aparat monitorujący podstawowe funkcje życiowe. Nazywamy go „elektroniczną pielęgniarką” - śmieje się pani kierownik. Aparat, analizując m.in. temperaturę ciała, ciśnienie i natlenienie krwi, obiektywnie (bez subiektywnej oceny pracownika) nadaje badanym pacjentom odpowiedni kolor opaski: czerwony, żółty lub zielony. Oczywiście każdemu badaniu towarzyszy personel medyczny, który z pacjentem przeprowadza wywiad i udziela mu niezbędnych porad...

Biuro dziwnych kroków

To sposób na rozwiązanie tego węzła? Niekoniecznie. Jak słyszymy, to raczej taki pożyteczny... ozdobnik. Potrzebne są inne metody. Już dziś w niektórych województwach praktyki lekarzy rodzinnych łączą siły, podpisują umowę z NFZ, wyznaczają dyżury i organizują pomoc świąteczno-nocną we własnym zakresie. Można? Można. Tymczasem na razie reformowanie ogranicza się do dziwnych ruchów, często pod sztandarami nowoczesności. Krytykowana jest na przykład centralna dyspozytornia „ratunkowa”.

- W większości przypadków telefonujący do nas ludzie są przede wszystkim zdezorientowani - mówi dyżurujący w Nowej Soli dyspozytor Dariusz Szostak. - Wiele starszych osób nie wie, jak poruszać się w naszym lokalnym systemie ochrony zdrowia, w tym labiryncie lekarzy rodzinnych, specjalistów, procedur i dokumentów. Często trudno nam pomocy odmówić, mimo że najłatwiej byłoby odesłać do lekarzy rodzinnych. I już z niepokojem czekam na rewolucję, czyli scentralizowanie w skali województwa przyjmowania zgłoszeń. Po pierwsze, znamy większość naszych stałych pacjentów. Po drugie, nie pomylimy na przykład Bonowa z Bodzowem...

Poniedziałek, spokojny dzień... Doktor Sabat mówi wprost, że na kilkunastu pacjentów, którzy podczas naszej obecności przewinęli się przez nowosolski SOR, powinno trafić tutaj trzech.

- To jest, niestety, regułą i nie wynika ze złej woli pacjentów, no, może trochę z ich niewiedzy - tłumaczy. - Ale kluczowe są tutaj błędy systemu. SOR-y spełniają swoją rolę, czego nie można powiedzieć o podstawowej opiece zdrowotnej. Pacjenci przychodzą do nas po przedłużenie recept, wyjęcie szwów, cewnika, z przewlekłymi, często wielomiesięcznymi bólami... Niedawno przyjmowałam pacjenta, który stwierdził, że jego lekarz rodzinny powiedział, że jest od nagłych przypadków. Nie uwierzyłam w to i zatelefonowałam do kolegi lekarza. Usłyszałam to samo. To jakieś totalne pomylenie pojęć i klasyczna spychologia. Czy to znaczy, że mam wysyłać mu pacjentów z zawałem lub udarem?

Czy lekarze rodzinni nie dają sobie rady z dużą liczbą pacjentów, czy idą na łatwiznę? Doktor Sabat mówi, że i jedno, i drugie... Proszący o anonimowość lekarz jednego z lubuskich SOR-ów dorzuca jednym tchem kolejne kamyczki do ogródka. 30 procent pacjentów trafia tu w stanie upojenia alkoholowego, wielu jest agresywnych, a policja nie widzi powodu do interwencji. Są ofiary wypadków z zagranicy, które przyjeżdżają w środku nocy...

- To wada systemu. Służba zdrowia obciążona jest czynnościami, których nie powinna wykonywać - mówi. - NFZ powinien określić zasady działania. Od chwili powstania praktyki lekarza rodzinnego nic się nie zmieniło, a i ono nie usprawniło systemu. Lekarze rodzinni nie leczą, nie diagnozują, nikt nie sprawuje nad nimi nadzoru, nikt nie egzekwuje. Nie mogę się nadziwić, że lekarz rodzinny potrafi wziąć sobie dwa dni wolnego, zamknąć gabinet na głucho, a pacjenci pokornie całują klamkę i przychodzą do nas. I mają żal, że muszą poczekać dwadzieścia minut. NFZ pożarło potworne pieniądze na swoje siedziby, zamiast remontować oddziały szpitalne. A teraz likwiduje się oddziały NFZ i ma się promować lekarzy rodzinnych kosztem specjalistów...

Prawdziwe życie na nowosolskim SOR-ze rozpoczyna się po godzinie 18. Lekarze już nie chcą rozmawiać, mówią, że nie wiedzą, w co ręce włożyć. - Niech ci reformatorzy teraz do nas przyjadą - słyszymy.

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.