Szlak życia i... szlak śmierci

Czytaj dalej
Fot. Archiwum Wacława Urkiela
Szymon Kozica

Szlak życia i... szlak śmierci

Szymon Kozica

Losy rodziny Wacława Urkiela, który dziś mieszka w Zielonej Górze, uczą pokory. Są też świetną lekcją nie tylko historii, ale i geografii

Holszany, powiat Oszmiana, województwo Wilno. Miasteczko w dolinie, cztery główne ulice, rzeczka przepływająca przez niemal całą miejscowość, most, przy moście młyn. Szkoła, kościół i klasztor ufundowane przez Pawła Stefana Sapiehę, cerkiew, plac targowy, a wokół mieszkania i sklepy należące przeważnie do Żydów, komisariat policji... Rodzina pana Wacława mieszkała tu z dziada pradziada.

Ojciec Feliks Urkiel (rocznik 1894) miał jedenaścioro rodzeństwa, czworo zmarło w młodym wieku. Trzej bracia - Wincenty, Kajetan i Józef - przed wybuchem I wojny światowej wyjechali do Ameryki. Najpierw do Brooklynu, później Józef trafił do Los Angeles. Wincenty wrócił do Holszan, zanim rozpętała się II wojna światowa.

Mama Jadwiga Trzeciak (1899) miała troje rodzeństwa. Za Feliksa wyszła około roku 1928. Doczekali się czworga dzieci: Heleny (1928), Czesława (1930), Wacława (1933) i Marii (1940). Mieszkali przy ulicy Oszmiańskiej. Dom kryty gontem, parterowy, podpiwniczony. - W tej piwnicy w 1940 roku zatruliśmy się tlenkiem węgla. Poszliśmy z bratem po ziemniaki, które zimą zamarzały, więc żeby je ogrzać, stawiało się tam garnek z żarem. Zaczadziliśmy się - wspomina pan Wacław. - Uratował nas wujek Wincenty. Na dworze piłował drewno i zorientował się, że długo z tej piwnicy nie wychodzimy. Zajrzał tam, a my już leżeliśmy jak betki.

Od strony ulicy stała studnia. - W obejściu była obora, za nią stajnia, duże podwórko, przez które przepływała rzeczka, dalej stodoła, ogród, łąka. I rzeka, nad którą chodziliśmy się kąpać, na Jana ojciec nas tam zabierał. I często na ryby: pamiętam, złapałem tam takiego jelca - pan Wacław odmierza na stole odcinek słusznej długości. Urkielowie mieli sześć-siedem krów, trzy konie, cztery-pięć baranów, trzy-cztery świnie, króliki, chmurę gołębi, kury, gęsi... Ojciec, jako piłsudczyk legionista, osadnik wojskowy, gospodarzył na 25-30 hektarach. Mama zajmowała się domem. Początkowo był też parobek, który pomagał przy wypasaniu krów, była niania. Zimą dzieci chodziły na sanki, narty, łyżwy. Ojciec często urządzał kuligi...

Płacz, zgrzytanie zębów...

Wojna? Pan Wacław podaje datę 17 września 1939 roku. Wkroczyła Armia Czerwona. - Wojsko zajęło klasztor - opowiada. - Szukali dobrej wody, znaleźli u nas studnię, bojcowi kazali jej pilnować. Zabierali ziemniaki, buraki, kapustę. Ojciec normalnie gospodarzył, ale nie puścił mnie do szkoły, która była już białoruska.

Dla Urkielów sądna data to 20 czerwca 1941 roku. Nad ranem do domu wpadło NKWD. „Ręce do góry! Masz broń?! Dawaj!” - zabrali ojca, choć żadnej broni nie miał. Nawet nie pozwolili się pożegnać. Reszta dostała pół godziny na spakowanie się. Na próżno wuj Wincenty przekonywał, że jest kawalerem, że nie ma rodziny. Jego też wzięli. - Płacz, zgrzytanie zębów... Straszne to było. Żadnych dokumentów nie pozwolili zabrać - przyznaje pan Wacław.

Samochodem dotarli do Oszmiany, później na przystanek kolejowy w Bodohajach. Pociąg już stał, wagony towarowe, w podłodze wycięta dziura, okienka obwarowane drutem kolczastym. Nazajutrz ruszyli do „raju”, przez Mołodeczno. W Mińsku usłyszeli, że Niemcy wypowiedzieli wojnę Rosjanom. Był 22 czerwca. Pociąg się zatrzymał, bombardowanie dworca. - Liczyliśmy, że Niemcy może jeszcze nas odbiją... - mówi pan Wacław, ale bez nadziei w głosie.

Trzy tygodnie później rodzina była w Barnaule. - Wyładowali nas, samochody już stały, taradajki. I rozdzielili: Ałtajski Kraj, troicki rajon - recytuje pan Wacław. - Przywieźli do baraków, pełno pluskiew, lato, ciepło, żniwa. Do roboty! O siódmej rano. Nawet nas małych, przecież ja miałem osiem lat... Najwięcej pracy było przy oczyszczaniu pszenicy w wialniach. W pobliżu było Kaczypowo, wymieniliśmy ciuchy na jajka, warzywa.

Na początku września Urkielowie dowiedzieli się, że mogą wyjechać. Ale dokąd? Nie wiadomo. - Pociągiem, płacąc 75 rubli za bilet dla osoby dorosłej (dzieci podróżowały za darmo), dotarliśmy do miejscowości Farap nad rzeką Amu-darią. Tam na barki i dalej w drogę. Na barce przeżyłem zapalenie płuc; uratowała mnie Żydówka, skądś wzięła pół litra wódki, kompresy zrobiła. Na miejscu starsi do zbierania bawełny, a młodsi siedzieli w lepiankach - relacjonuje pan Wacław.

W grudniu na barki i z powrotem do Farapu. A dalej pociągiem towarowym do Buchary w Uzbekistanie. Podczas tej drogi zmarła mała Maria. Gdy pociąg stanął w szczerym polu, rodzina wykopała mogiłę i pochowała dziewczynkę... - W Bucharze mieszkaliśmy w jurtach, śnieg niesamowity. To było przed Bożym Narodzeniem - zauważa pan Wacław. - Przyszły święta. Jakie to święta? Nic nie było. Wujek zabrał nas troje, dzieci, do „gospody”, kupił jakąś zalewajkę, zupę uzbecką. Wróciliśmy do jurty. Rano wujek już się nie obudził, chyba zawał serca. Został pochowany na wzgórzu w Bucharze. Ruskie jeszcze mówiły, żeby nie chować w ubraniu, bo odkopią i zdejmą...

Przystanek Afryka

W Nowy Rok podjechał samochód i Urkielowie ruszyli do miasteczka Czyrykczyk. - Tam stał Uzbek z osłem i rydwanem. 15 kilometrów - huzia! Przywieźli nas do lepianki. Lepianka przedzielona ścianą, za którą trzymali kozy i owce, i tam mieliśmy mieszkać. I uważać, bo napady są, mordy... Zamieszkała z nami kobieta o nazwisku Abrantowicz, której chory syn został w Czyrykczyku i co jakiś czas do niego jeździła. I dowiedziała się o układzie Sikorski - Majski, o armii Andersa. Był luty-marzec 1942 roku - wskazuje pan Wacław. - Ale zgłaszać się mogli tylko ci, którzy mieli w rodzinie kogoś dorosłego, i to mężczyznę. Mama zdecydowała, że jedziemy - co będzie, to będzie. Uzbek dał wielbłąda i ruszyliśmy do Czyrykczyk. Tam dopiero dostaliśmy kawałek chleba, zupę i po dwóch dniach samochodami wieźli nas z powrotem do Buchary. Dalej pociągiem do Krasnowodska nad Morzem Kaspijskim. Wielki Piątek - wszystkich do bani. Wielka Sobota - wieczorem na statek. Chmara ludzi. Tam dopiero była tragedia. Choroba morska, pokład pływał w wymiocinach. Rano byliśmy w Pahlevi. Przy plaży namioty, w których nas umieścili. Mama sprzedała Persom sweter Heleny, kupiła jajek i zrobiła nam jajecznicę.

W maju dżipy przewiozły rodzinę przez góry Elburs (nie mylić ze szczytem Elbrus na Kaukazie) do Teheranu. Mama z trojgiem dzieci zamieszkała w namiotach w pobliżu lotniska. Niedaleko były hangary i magazyny broni. I tu kolejny cios. - 3 maja 1942 roku zmarła Helena. Zapalenie płuc, tyfus.... Tam ludzie umierali jak muchy. Dziennie 50 pogrzebów - stwierdza pan Wacław. - W maju poszedłem do pierwszej komunii. A w hangarze uczyłem się pisać. Ławka z cegły, stolik, grysik i tabliczka. W czerwcu przenieśli nas na drugą stronę miasta. I tak czekaliśmy. Byliśmy bezużyteczni. I dopiero we wrześniu przywieźli nas na dworzec, pociągiem do Ahwazu, do koszar, gdzie mieszkało wojsko perskie.

W październiku Urkielowie dowiedzieli się, że popłyną do Afryki. Z Ahwazu do Basry, Karaczi, gdzie już czekał okręt Orion. - Podróż trwała trzy tygodnie. Częste alarmy, bo Ocean Indyjski patrolowała flota japońska - zaznacza pan Wacław. - Dopłynęliśmy do Dar es Salaam. Port, dworzec i pociągiem do Morogoro, do obozu, gdzie kiedyś mieszkali jeńcy wojny abisyńskiej. Lepione domki, w izbie cztery łóżka z moskitierami. W Morogoro poszedłem do pierwszej klasy. Był listopad 1942 roku.

Z Morogoro, przez Dodomę i Iryngę, mama z dwoma synami trafiła do Ifundy. Tam było około 1200 osób, głównie ludzi starszych i dzieci. Biura, szpital, policja, kaplica, sklepy z artykułami UNRRA. Po zakupy można było jeździć także do Iryngi. Pani Jadwiga zarabiała, pomagając przy śliwkach, morelach, brzoskwiniach. Na miejscu była hodowla świń, rzeźnia. - W Ifundzie skończyłem pięć klas szkoły, chodziłem też do szóstej. I ciągle myślałem, czy wrócimy do Polski. Świetnym organizatorem był ksiądz Sajewicz, który uczył nas religii. Czesław mieszkał wtedy w Tengeru, tam chodził do szkoły - opisuje pan Wacław. - Około roku 1943-44 przez Czerwony Krzyż odnaleźli nas wujkowie Kajetan i Józef, bracia ojca. Zaczęliśmy korespondować. Starali się ściągnąć nas do Ameryki, przysyłali dokumenty. Mama poszła do komendanta, ale nie mieliśmy obywatelstwa amerykańskiego, nie mogliśmy wyjechać.

Nie zdążyli rozstrzelać

A co w tym czasie działo się z Feliksem Urkielem, głową rodziny? Po aresztowaniu 20 czerwca 1941 roku trafił do więzienia w Oszmianie. Dwa dni później wybuchła wojna niemiecko-radziecka. Rosjanie w pośpiechu likwidowali więźniów. Ale 17 z nich nie zdążyli rozstrzelać. W tej grupie był pan Feliks... Wrócił do Holszan, gdzie przebywał aż do roku 1944. Ale gdy znów wkroczyli Rosjanie, musiał się ukrywać. Zdobył fałszywe dokumenty i przez Kuźnicę Białostocką uciekł do siostry, do Ośna Lubuskiego, wtedy jeszcze Zachodniego. Miał adres braci w Ameryce i od nich dowiedział się o losie swojej żony i dzieci.

W roku 1946 do rodziny w Ifundzie przyszedł pierwszy list od męża i ojca. - Do 30 czerwca 1947 roku musieliśmy się zdecydować: albo Australia, albo Polska. 22 kwietnia ruszyliśmy do Polski - podkreśla pan Wacław. Dodoma, Arusza, Mombasa i oczekiwanie na transport morski. Tu zjeżdżali Polacy z Rodezji, Ugandy, Kenii, Tanzanii... W czerwcu wsiedli na statek. Berbera, Aden, Sudan, Zatoka Sueska. Dalej samochodem, przez Ismailię, do Port Said. I znów statkiem, do Tobruku, na Maltę, przez Adriatyk, do Wenecji. Stąd już pociągiem do Czechowic-Dziedzic, rejestracja, Poznań, kolejna rejestracja, Rzepin, Ośno... - Na dworcu czekał na nas sąsiad ojca. Mnie wziął na wóz, a mama z Czesławem poszli pieszo. Do ojca - kończy pan Wacław.

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.