Tragedia w sklepie z bronią

Czytaj dalej
Fot. pixabay.com
Paweł Kozłowski

Tragedia w sklepie z bronią

Paweł Kozłowski

Pierwszy wybuch był około 17.00. Do szpitala w ciężkim stanie trafił Piotr. Policjanci nie skończyli jeszcze przesłuchiwać świadków, kiedy na zapleczu sklepu doszło do drugiej eksplozji.

Gorzów. Agnieszka z Andrzejem żyli ze sobą od kilku lat. Nigdy się nie ożenili, ale wspólnie wychowywali trzyletnią córeczkę, kochali się i byli ze sobą szczęśliwi. Andrzej z zawodu był rusznikarzem. Znał ten fach bardzo dobrze. Na początku pracował w kołach łowieckich, jednak od dłuższego czasu postawił na własną działalność gospodarczą. Najpierw prowadził strzelnicę sportową, później otworzył sklep z bronią, a na jego zapleczu zakład rusznikarski. Miał koncesje i wszelkie pozwolenia.

Przez długi czas chorował, interes zaczęła więc prowadzić Agnieszka. Mimo że Andrzej był specjalistą od napraw i wytwarzania części do broni, a kobieta jedynie sprzedawała i prowadziła księgowość, to „na papierze” ona była właścicielką firmy. Interes kręcił się słabo. Być może ze względu na chęć dorobienia mężczyzna postanowił, by na zapleczu wytwarzać fajerwerki? Koncesja tego nie obejmowała, dlatego produkcja była nielegalna.

Zbliżał się Sylwester 2004 r. Roboty przy petardach było dużo i od połowy grudnia Andrzejowi zaczął pomagać sąsiad. Piotr był bezrobotny, łapał się każdego zajęcia. Żonie nie powiedział, czym dokładnie się zajmuje w zakładzie znajomych. Oznajmił jej jedynie, że szlifuje metalowe ramki na obrazki. To była tylko część prawdy...

Zbliżał się Sylwester 2004 r. Roboty przy petardach było dużo i od połowy grudnia Andrzejowi zaczął pomagać sąsiad. Piotr był bezrobotny, łapał się każdego zajęcia

29 grudnia Andrzej i Piotr pracowali na zapleczu, w sklepie była Agnieszka. Dochodziła 17.00, gdy budynkiem wstrząsnął potężny huk. Kobieta zaczęła krzyczeć. Pobiegła na zaplecze, ale tam unosił się tylko dym. W magazynie spała jej córeczka. Szybko zabrała dziewczynkę, wsadziła do auta i odjechała kilkadziesiąt metrów dalej. W tym czasie stróż z pobliskiego zakładu zadzwonił po pomoc, a Andrzej gasił płonące ciało Piotra. Mężczyzna w ciężkim stanie trafił do gorzowskiego szpitala. Rusznikarz miał poparzone ręce, ale odmówił pomocy strażakom. Ugaszono drobny pożar i zaczął się przegląd pomieszczeń. W tym czasie Andrzej nerwowo chodził po zakładzie. Strażacy i policjanci zeznali, że wyglądało to podejrzanie, tak jakby chciał coś ukryć. Na początku mężczyzna wmawiał im nawet, że nie zna Piotra i nie wie, co robił w tym miejscu. Dopiero po chwili przyznał, że pracowali razem przy oksydowaniu broni. Dodał, że nie wie dlaczego doszło do eksplozji, bo mieszaniny chemiczne używane do tego rodzaju prac nie są wybuchowe.

O 18.30 budynek po oględzinach został przekazany właścicielce. Kiedy przesłuchiwał ją policjant, doszło do kolejnego wybuchu! Akcja zaczęła się od nowa. Tym razem ucierpiał Andrzej. Miał strasznie poparzoną twarz i głowę. Obaj mężczyźni trafili na specjalistyczne oddziały do szpitali w Gryficach i Nowej Soli, jednak lekarzom nie udało się ich uratować. Piotr zmarł 16 stycznia, Andrzej 3 lutego. Ruszyło śledztwo.

Obaj mężczyźni trafili na specjalistyczne oddziały do szpitali w Gryficach i Nowej Soli, jednak lekarzom nie udało się ich uratować

Ustalono, że do pierwszego wybuchu doszło w trakcie prac przy napełnianiu wyrobów pirotechnicznych mieszaniną zawierającą azotan sodu. Trzy godziny później eksplozja nastąpiła w pomieszczeniach z toaletami. Biegły ustalił, że prawdopodobnie wybuchła mieszanina gazów propan butan z powietrzem. W łazience (strażacy nie sprawdzali jej, bo drzwi były zamknięte, Andrzej powiedział, że nic w środku nie ma) znajdowała się instalacja podłączona do butli z gazem. Według biegłego wybuch mógł spowodować Andrzej, zapalając lub paląc wewnątrz papierosa.

Pierwsze zarzuty prokuratora dotyczyły „nieumyślnego spowodowania zdarzeń zagrażających życiu lub zdrowiu wielu osób” oraz nieumyślnego niedopełnienia obowiązków przez policjantów i strażników, którzy mogli niewłaściwie prowadzić akcję ratunkowo-gaśniczą, nieprawidłowo zabezpieczyć miejsce zdarzenia oraz dopuścić do przebywania w miejscu zagrożenia wybuchem osób trzecich. Później śledztwo wobec funkcjonariuszy zostało umorzone, a zarzuty oddalone, choć eksperci mieli do sposobu przeprowadzenia akcji uwagi. Wytknęli m.in., że podczas przeszukania pominięto sprawdzenie sanitariatów. Jednak stwierdzili też, że drugi wybuch nie był skutkiem niewłaściwego rozpoznania zagrożeń przez strażaków.

Na ławie oskarżonych zasiadła Agnieszka. Za to, że jako właścicielka zakładu nie wykazała zainteresowania, czym zajmują się w nim Andrzej z Piotrem, dopuściła do wyrabiania materiałów wybuchowych i zatrudniała Piotra bez wymaganych zaświadczeń. Wyrok - rok więzienia w zawieszeniu na trzy lata.

Adwokat kobiety zaskarżył orzeczenie. Nie zgadzał się np. z tym, że Agnieszka została obciążona odpowiedzialnością za samodzielne i samowolne działania dorosłych mężczyzn. Sąd Apelacyjny uchylił wyrok i przekazał sprawę do kolejnego rozpatrzenia. W końcu, po dwóch apelacjach, właścicielka firmy została skazana na rok w zawieszenie na dwa lata za to, że zatrudniła Piotra bez wymaganych dokumentów i poprzez niesprawowanie nadzoru dopuściła do wytwarzania przez pracowników fajerwerków, przez co naraziła ich na niebezpieczeństwo utraty życia. A 29 grudnia 2004 r. nieumyślnie doprowadziła do eksplozji, w wyniku której zginął Piotr (za śmierć ukochanego nie została obarczona).

P.S. Imiona bohaterów zostały zmienione.

Paweł Kozłowski

Kierownik działu online. Politolog z wykształcenia, miłośnik twittera, fan sportu. W "Gazecie Lubuskiej", z krótką przerwą, pracuję od 2000 r.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.