Dariusz Chajewski

Tutaj życie i wielka historia toczyły się nad Seretem

Janowska kawalerka na kładce nad Seretem. Było to jedno z ulubionych miejsc spotkań Fot. Archiwum rodzinne kopaczyńskich Janowska kawalerka na kładce nad Seretem. Było to jedno z ulubionych miejsc spotkań
Dariusz Chajewski

Traf chce, że wiele kresowych opowieści naszych Czytelników toczy się na brzegach Seretu. Franciszek Włosek z Sulechowa opowiada właśnie o rzece, nad którą się urodził i spędził pierwsze trzynaście lat życia.

Po raz kolejny odwiedzimy dziś Janów zwany dla odróżnienia od kilku miejscowości o tej nazwie Trembowlańskim. Wcześniej zabrali nas tam już państwo Kopaczyńscy z Przyborowa. To malownicza miejscowość, niegdyś miasteczko, położone nad Seretem, a właściwie w głębokim jarze w jego zakolu.

Kwaśne życie

- Z opowieści rodziców wynika, że moja rodzina była tam zawsze, jak to się mówi z dziada pradziada - rozpoczyna opowieść Franciszek Włosek. - Mój tato był stolarzem, cieślą, taką złotą rączką, mimo że w jednej dłoni miał tylko dwa palce. Zainwestował nawet w tokarkę i potrafił robić cudeńka. Na przykład jego dziełem były schody w janowskim kościele, ale wówczas, tuż przed wojną, pracował przy budowie elektrowni. Z tego co wiem w naszej miejscowości, w której bieda aż piszczała, zamierzano wybudować cukrownię. To miał być sposób Janowa na przyszłość.

Starszy pan Włosek miał ciężką rękę, ale był pracowity, zapewniał rodzinie utrzymanie. Mama pana Franciszka miała podobno dwóch fatygantów i rywal ojca naszego bohatera mówił, że jeśli wybierze konkurenta, to będzie miała kwaśne życie. I rzeczywiście, tych „kwaśnych” dni za sprawą ojca było sporo.

Ale wracajmy nad Seret. Jak opowiada pan Franciszek dom jego rodziców stał przy kałuży i gdy staramy się podpowiadać, że to był pewnie klasyczny wiejski staw, upiera się jednak przy wersji kałuży. Było to zagłębienie terenu, w którym nieustannie stała spływająca ze znacznej części miejscowości woda. Mieszkali w zbudowanym właśnie domu, który powstał z wieloletnich oszczędności, wyrzeczeń i przy ogromnym wkładzie pracy. Pamiętał, jak mama robiła własnoręcznie cegły.

- To były dziwne z punktu widzenia współczesności czasy - wspomina sulechowianin. - Pamiętam, jak ojciec tłumaczył mamie, że ma go obudzić, gdy księżyc znajdzie się tutaj, w rogu, bo on musi iść zdjąć szalunek. Mama całą noc nie spała, ale obudziła ojca idealnie. Bo budzika, nawet zegarka wówczas, nie mieliśmy.

Pierwsze wspomnienie jest dość dramatyczne. Mama zabrała go nad rzekę, gdzie robiła pranie. Klasycznie, czyli z kijankami. W pewnym momencie wpadł do wody i poniósł go nurt Seretu. Do dziś słyszy krzyk matki „Franio! Franio!”, która biegła wzdłuż rzeki i z trudem złapała płynące zawiniątko. Potrząsnęła raz, drugi i… Franio odżył.

Większość to Polacy

Starszy już nieco Franio miał tylko ryby w głowie. Łapał haczyk, żyłkę i biegł nad Seret, gdzie całe dnie spędzał obok wielkiej wierzby. Połowy były raczej skromne, akurat takie, że domowy kot był zadowolony. Dla niego nie było ważne, że nad Janowem górował efektowny zamek, że wówczas centrum stanowiła piękna, drewniana starówka z ratuszem…

- Większość mieszkańców stanowili Polacy, sporo było Żydów, Ukraińców niewielu - tłumaczy pan Franciszek. - Dla mnie nie miało większego znaczenia, kto jakiej jest narodowości. Oczywiście wiedziałem, że lekarz i aptekarz, którzy pomagali podczas choroby, to Żydzi, ale nie oznaczało to jakiejś niechęci. Rodzice narzekali raczej na sąsiadów, niezależnie od nacji, którzy byli leniami.
Pamiętam, jak się złościli, że jeden z nich sprzedał Żydowi rybę, której włożył metalowy przedmiot, aby więcej ważyła.
Sielskie Kresy? Wielka historia szybko jednak o Janów się upomniała. Najpierw była to fala uciekinierów idących z zachodu, ciągnęli przez Budzanów, Trembowlę. Wojsko rozlokowało się w ogrodzie księdza, z końmi, sprzętem. Przypominało to trochę wielki obóz harcerski.

Janowska kawalerka na kładce nad Seretem. Było to jedno z ulubionych miejsc spotkań
Archiwum rodzinne kopaczyńskich Janowska kawalerka na kładce nad Seretem. Było to jedno z ulubionych miejsc spotkań

- Pamiętam, że wszyscy, całą rodziną, chodziliśmy z garnuszkami do żołnierzy po zupę - śmieje się sulechowianin. - Później mama dolewała trochę wody i mieliśmy obiad.

Wojskowe zupki szybko się skończyły, tak jak polscy żołnierze szybko wymaszerowali z księżego ogrodu. Rosjan zobaczył jednak dopiero kilka tygodni później. Jednak bardziej zwrócił uwagę na Niemców. Pierwszy przyjechał na motocyklu. I natychmiast zapytał o to, gdzie mieszkają Żydzi. Gdy się dowiedział… Nie, wtedy nie było jeszcze dramatu, nie było jeszcze getta w pobliskiej Trembowli, nie było jeszcze krwawej rozprawy z żydowskimi mieszkańcami trembowlańskiego powiatu, którą Niemcy dokonali dwa lata później. Tym razem Niemiec kazał Żydowi tylko umyć motocykl. Ten był przerażony i tak pucował. Ośmioletni Franek nie miał zielonego pojęcia, dlaczego żydowski sąsiad tak się bał tego motocyklisty. Szybko się dowiedział, ale i tak nie rozumiał.

- Do taty przyszedł jeden ze znajomych Żydów, nie wiem już czy był to ten lekarz, czy aptekarz - opowiada. - Znaliśmy go, bo przecież to był nasz jedyny kontakt z medycyną, czy jak byśmy dziś powiedzieli służbą zdrowia. Medyk poprosił o pomoc. Tato, po bezpotomnej śmierci sąsiada, stał się właścicielem jeszcze jednego, skromnego obejścia. I tam zainstalował znajomego, który w ciągu dnia chował się w pobliskim lesie lub w zbożu. Tato tam pędził krowę, śpiewał piosenkę „Kiedy ranne wstają zorze” i zostawiał mu coś do jedzenia. Na noc nieszczęśnik przychodził do starej chałupy, gdzie nocował w kupie przyniesionego przez ojca siana. Niestety, za moją przyczyną ten układ się skończył. Oczywiście nie byłem wtajemniczony w ten układ i często bawiłem się z kolegami przy tym domu. Ze zdziwieniem zauważyłem, że są tam nasze kubki, talerze. I tak skacząc po kątach skoczyłem na ukrytego w sianie, przerażonego mężczyznę. Po tym spotkaniu zniknął, nie wiem, jaki był jego los. Zapewne i ojciec, i on sam, bali się, że nie będę w stanie dochować tajemnicy.

Drzwi w roli głównej

I jeszcze jedno wstrząsające wspomnienie. Najpierw przez cały Janów przeszedł werblista. Bębnił i informował krzycząc, że w centrum miejscowości odbędzie się egzekucja. Oczywiście dwunastolatek popędził natychmiast, aby zobaczyć, co się dzieje. Najpierw odczytano wyrok. Mężczyzna był ukraińskim nacjonalistą, miał na sumieniu długą listę mordów. Wymieniano imiona, nazwiska ofiar; kobiety, dzieci...

- Skazanego zapytano o ostatnie słowo - widać po tym, jak opowiada pan Franciszek, że dla Frania musiał to być szok. - Nic nie powiedział. Postawiono go na stołku… Po chwili tylko zatrzepotał dwa razy jak ryba złapana na haczyk i znieruchomiał. Później ciało wisiało jeszcze trzy, cztery dni. Mijałem później jego ciało wielokrotnie. Koszmar. Nie wiem kim był, mówiono tylko, że to banderowiec.

Oczywiście wiedział już, że Ukraińcy niekoniecznie są tylko dobrymi sąsiadami. Słyszał historię polskiego nauczyciela o nazwisku Ćwirko, na którego zaczaili się przy moście trzej banderowcy. Później zrzucili go głową w dół. Znajomą mamy postrzelono w nogę, gdy pod lasem pasła krowy. Stąd rozumiał, nawet on, dziecko, że z ich Janowa trzeba wyjechać. Zrobili to jako jedni z ostatnich. Najpierw on z ojcem, później mama z krową. Wśród rzeczy, które ze sobą zabrali na zachód, były dwuskrzydłowe drzwi z nowego domu, drzwi, z których ojciec był tak dumny.

Po latach pan Franciszek pojechał do Janowa, wykąpał się w Serecie, przeszedł uliczkami jego rodzinnej, ale już nie jego miejscowości. Jak mówi, nie był nawet ciekaw, kto mieszka w domu, który zbudował ojciec.
- Piękny tam jest świat, tak, szkoda - kiwa głową sulechowianin.

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.