W pałacu trzy rodzaje noszono liberyi. Czyli z pamiętnika hrabianki Stefanii

Czytaj dalej
Fot. Adrian Wykrota, Łukasz Gdak
Szymon Kozica

W pałacu trzy rodzaje noszono liberyi. Czyli z pamiętnika hrabianki Stefanii

Szymon Kozica

- Rodzice pochodzą z niewielkiej miejscowości Tarasówka, jakieś dwa kilometry od Zbaraża. Ojciec przyjechał do Nietoperka w 1945 roku, z wojny. Wrócił po matkę i tu się osiedlili. Razem z sąsiadami z tamtej wsi - opowiadał mi Wacław Nycz, który urodził się już na Ziemiach Odzyskanych. A Kresy poznawał z „osłuchania”.

- To tkwiło we wspomnieniach, często powracało. Ja, od kiedy pamiętam, zawsze coś kolekcjonowałem. Zbierałem też stare meble. Gdy znosiliśmy ze strychów leciwe szafy, kredensy, komody, z szuflad wypadały pożółkłe dokumenty, fotografie. I tak się zaczęło.

Goszczę w Nietoperku pod Międzyrzeczem. U Wacława Nycza. W domu, który dla mnie jest swoistym kresowym muzeum. Tyle tu unikalnych eksponatów. A to i tak nie wszystkie skarby gospodarza. W szarej teczce skrywa się fragment pamiętnika hrabianki Stefanii z Bröl Platerów Leonowej Wańkowiczowej. Kilkadziesiąt stron bezcennego rękopisu. Linijki literek, które nie tak łatwo odszyfrować. Fikuśne „k”, „r” z zawijasem...

„Urodziłam się na Wileńszczyźnie i m rodowym (Bortkuszki) Platerowo 3 Marca 1873 r. Miałam 2 siostry Alinę o półtory roku starszą Emilię o tyleż ode mnie młodszą. Rodzicami mojemi chrzestnemi byli: Babka Alina Platerowa (z Marcinkiewicz-Żabów) i ks. Cezary Gedroyć (nasz krewny). Na chrzcie św. nadano mi imiona Dziadostwa po mieczu Stefania i Alina”.

„Na próżno szukam w pamięci radosnych momentów w mojem dzieciństwie i skonstatować muszę, że jako dzieci arystokratycznego rodu byłyśmy chowane surowo, pod opieką osób obcych. Ojciec dbał o formy i wykształcenie, Matka interesowała się jedynie naszem ubraniem, nie robiła nam nawet najbanalniejszych uwag ograniczając się od czasu do czasu oskarżaniem nas przed Ojcem, co nieraz sprowadzało burzę lub całkiem niezasłużoną karę”.

„Nianię miałyśmy z Krakowa (...). Faworytką jej była Alinka bo grzecznie spijała wszelkie dekokty, zjadała cukier z terpentyną (...) jako niby skuteczne środki przeciw robakom. Ja zaś wszelkie wmuszane we mnie leki wypluwałam zawsze za drzwiami dziecinnego pokoju”.
Nauczycielki hrabianek zmieniały się często. Pierwsza była Francuzką, a po niej przez rezydencję przewinęło się aż trzynaście Polek... Ale zajrzyjmy do posiadłości.

„Platerowo było najwspanialszą rezydencją w okolicy, pałac murowany stał na górce u stóp której znajdowało się duże jezioro, ogród kwiatowy z kilkuset (...) różami, morze przeważnie dywanowych klombów i rozliczne kwiaty krasiły trawniki. W tak zw. parku angielskim panoszyły się drzewa pamiętające wiele pokoleń (...)”.

A w parku iglastym... „bawiłyśmy się najchętniej same, czy też z odwiedzającemi towarzyszkami. Interesowało nas każde drzewko, omalże nie każda gałązka czy trawka, a wydanie przez Ojca dyspozycyi o zmianie w ogrodzie lub zrobieniu nowej ścieżki w parku wywoływało zwykle kilkudniowy płacz dzieciarni. W parku czułyśmy się najswobodniej i najprzyjemniej, zbierałyśmy maślaczki, rydze żółte i zielone, nadeptywałyśmy purchawki, ścinałyśmy kozaki wdychając zapach cząbru barwiącego liliowo duże przestrzenie i wierciłyśmy z zapałem w mrowiskach, by potem podziwiać pracę tych niezmordowanych pracowniczek. Znałyśmy każdą wiewiórkę przeskakującą z drzewa na drzewo - wiedziałyśmy bodaj o każdym gnieździe”.

Wszelką roślinnością w Platerowie zajmował się naczelny ogrodnik, który do pomocy miał tuzin stałych chłopów oraz brygadę robotników do gracowania, grabienia, zamiatania. A tymczasem w pałacu... „służby było wiele i trzy rodzaje noszono liberyi. Na co dzień były szare marynarkowe ubrania z żółtą wypustką, złotemi guzikami i kołnierz z galonami z herbem. Fraki czarne z żółtą wypustką, kamizelki czerwone w czarne paski guziki i galony złote z herbem. Na uroczystości zaś fraki sukienne, czarne aksamitne spodnie, kamizelki czerwone, pończochy białe, lakierowane pantofle z klamrami, na ramieniu złote akselbanty. Najpopularniejszą zaś liberyą były fraki kanarkowe, obszyte złotymi galonami, czerwone kamizelki i wszystko odpowiednie”.

„Ojciec lubował się w paradzie szyku i blichtrze. Kilka razy do roku spraszał gości na wieś sprowadzał trufle, zwierzynę ryby (...), będąc sam smakoszem miał w tem widocznie przyjemności. Na Wielkanoc wypisywał ciasta z Warszawy a marcepany z Królewca. Sąsiedzi przeważnie byli małych wymagań posiadając małe fortunki więc oczywiście zazdrosnym okiem patrzyli „na zbytki hrabiostwa” i nieraz nie umieli się nawet odpowiednio znaleźć. W owe czasy były modne wszelkie ozdoby półmisków i jakże często poczciwy (...) zjadał ze smakiem kawałek postumentu lub figurki z łoju ufarbowanej czekoladą, która naprawdę wyglądała apetycznie. Biedaczysko po spożyciu tej domniemanej leguminy zapijał ją winem francuskiem, a rad z gościnnego przyjęcia opowiadał zapewne jeszcze nieraz następnym pokoleniom jego zaś wnukowie czy prawnukowie piastując w Polsce wysokie urzędy chwalili się (...) obiadami jadanemi u Platerów”.

„Rodzice mieli nadworną orkiestrę z 12 członków złożoną. Ojciec sam ich ćwiczył, często dyrygował, transponował różne utwory jak również dawał im do grania własne kompozycye (...). Pierwszym skrzypkiem w orkiestrze był Siwicki, który zastępując mego Ojca dyrygował orkiestrą grywającą latem w ogrodzie do herbaty, a zimą na przedpokoju od 6-8-ej”.

„Nie będę wspominać o wszelkich wymysłach i kaprysach wielkopańskich a powiem tylko, że wszelkie dochody z 5-ciu majątków w 3-ch guberniach t.j. z Platerowa, Giełwan, Tundziszek, Uszacza i Usowa wraz z lasem i 23-ch kamienic w Wilnie pochłaniało życie nasze i wiecznie był brak gotówki”.


„Wielu miałam rozmaitych starających, ale jeden przypadł mi tylko do smaku (...). Ojciec stanowczo się temu małżeństwu oparł, a życie moje w domu rodzicielskim stało się tak niemożliwem”.

Kaprysów wielkopańskich Stefania miała chyba po dziurki w nosie, o czym świadczą te słowa: Szarzyznę życia wiejskiego przerywała od czasu do czasu choroba przechodziłyśmy kolejno odrę, różyczkę, wietrzną ospę, koklusz, szkarlatynę, zapalenie płuc, dyfteryt, a prawie wszyscy we dworze prócz 3-ch osób przebyło epidemię dyzenteryi b. rozpowszechnionej w całej okolicy”.

„Roku 1883 13 IV ja zachorowałam poważnie wskutek wykręcenia mi prawej nogi w stopie przez służącego Kazimierza przy wkładaniu mi kaloszy. Dostałam b. silnego kurczu, który się w ból zamienił”. Nikt jednak nie sądził, że następstwem tego będzie kalectwo hrabianki... Zawezwany felczer Izraelita z Muśnik zamiast lodu zalecił gorące okłady. Następny lekarz z Wilna ściągnął chirurga, który zdiagnozował zapalenie błony okostnej. Podczas drugiej operacji, przy asyście doktora z Warszawy, cięcia okazały się zbyt płytkie, medycy zaczęli obawiać się gangreny i zalecili ujęcie nogi do kolana... Na szczęście, do najgorszego nie doszło. Ordynator szpitala dziecięcego w Warszawie w ciągu dwóch miesięcy przeprowadził jeszcze trzy operacje. Stefania przez dziewięć miesięcy musiała leżeć na wznak, pięciokrotnie były chloroformowana.

„Ciocia Hartingh ofiarowała srebrne wotum w kształcie nogi do zawieszenia na moją intencję w kaplicy M. B. Ostrobramskiej w Wilnie i mocno wierzę, że to mnie od śmierci uratowało. Od tej pory powzięłam specjalne nabożeństwo do M. B. O. i modlę się zawsze przed jej obrazem, który mój Drogi Ojciec zdjął znad swego łóżka umieścił nad mojem i mimo, że zawierucha światowa prawie wszystko cośmy posiadali wchłonęła ten wizerunek mnie nie opuszcza”.

„Jakże często jak we dnie tak w nocy, w czasie tylomiesięcznej mojej męki, mój Drogi Ojciec zaglądał do mego pokoju i jak bardzo różniło się jego uczucie i postępowanie od matczynego. (...) Ojciec ze zmartwienia w czasie mojej choroby posiwiał, a tak znaczne były koszty kuracji, że musiał folwark sprzedać”.

„Może zbyt szczegółowo opisałam moją chorobę, ale jej zawdzięczam wiek. Dojrzałam przedwcześnie, stałam się psychologiem nauczyłam się cierpieć tak fizycznie jak i moralnie. Nigdy nie narzekałam na moje kalectwo a przeciwnie uważam że Bóg mi je zsyłając dał mi dowód Swej łaski. Kto wiele przecierpiał ten ból innych zrozumie”.

Dojrzała już hrabianka wspomina: „wielu miałam rozmaitych starających ale jeden przypadł mi tylko do smaku był nim p. Włodzimierz Sosnowski (...). Ojciec stanowczo się temu małżeństwu oparł, a życie moje w domu rodzicielskim stało się tak niemożliwem, że postanowiłam z niem skończyć - odwagi mi nie zbrakło, przyjęłam truciznę i rozchorowałam się poważnie. Mój przyjaciel serdeczny Dr Dudzewicz został zawezwany, spostrzegł co zaszło i uratował mnie z trudem i najniepotrzebniej. (...) Byłam jeszcze leżącą i opuchniętą gdy p. S. przyszedł po odpowiedź do Rodziców na swe oświadczyny, kazano mi się ubrać, zejść do salonu i odmówić starającego”.

„Na wiosnę 1896 r. zjawił się do stolicy Marszałek Wańkowicz, a że znał od dawna moich Rodziców, odwiedził ich i jako sąsiad (...) Hartingh’ów on zwierzył się przed wujem Antonim że b. pragnąłby dostać mnie za synową. Latem bawiłyśmy z Matką (...) u Hartingh’ów i tam równocześnie przyjechał Marszałek Wań. z synem Leonem by dać nam możność bliższego poznania się. Ojciec Leosia ogromnie koło mnie zachodził, on jak chciał potrafił oczywiście być szarmanckim dla dam jak to dawni panowie. W listopadzie obaj panowie zjechali do Giełwan, na przechadzce po dłuższej b. naszej rozmowie z synem, porozumiałam się z ojcem. Na jego zapytanie co mnie skłania do oddania mojej ręki Leosiowi bo na ile mu wiadomo miałam wielu starających i uchodziłam za wybredną ! odparłam żartobliwie, że taki mój los bo postanowiłam sobie zaręczyć się z 24-tym który się o mnie oświadczy. (...) Datę ślubu ustanowiłam na 23 kwietnia 1897 pragnąc mieć jeszcze trochę swobody nim klamka ostatnia zapadnie”.

Weselisko było na 200 osób. Po ślubie Stefania i Leon zamieszkali w pałacu w Śmiłowiczach. Nie doczekali się potomstwa... On zmarł w roku 1948, ona osiem lat później w Podkowie Leśnej. Wacław Nycz odnalazł ich wspólną mogiłę na Powązkach. W swoich zbiorach ma też ostatnią wolę hrabianki.

„W imię Ojca, Syna i Ducha Świętego, Amen. Kto kielich życia wychylił, poznał obłudę świata, zawiódł się w miłości i przyjaźni, wie, że polegać na sprawiedliwości nie można, a szczęście jest złudą, ten się przekonał o ludzkiej nikczemności, znikomości wszystkiego i pragnie nareszcie spokoju, znajdzie go tylko w grobie. Bardzo mi drogiego męża, Rodzinę i garstkę Przyjaciół mi bliską błogosławię. Żegnam Was najserdeczniej, dziękuję Wszystkim za dobro dla mnie uczynione i wybaczcie mi, proszę zło, któreście ode mnie doznali. Miłowałam Boga, pracowałam dla Ojczyzny, czciłam rodowe tradycje „Melior Mors Macula”. Kochałam silnie, nie byłam zrozumianą. Modlić się proszę za mnie”.

Szymon Kozica

Z „Gazetą Lubuską” jestem związany od lipca 2000 roku - wtedy przyszedłem na praktyki do Działu Sportowego. Pracuję w redakcji w Zielonej Górze. Interesuję się sportem, ze szczególnym uwzględnieniem lekkiej atletyki i żużla, a także tym, co dzieje się w Zielonej Górze. Uwielbiam żywe lekcje historii, czyli wspomnienia Czytelników pochodzących z Kresów i nie tylko z Kresów. Czas wolny chętnie spędzam z książką w ręku. Moim ulubionym autorem jest Gabriel García Márquez, który o sobie mówił tak: „W gruncie rzeczy nie jestem ani nie będę nikim więcej niż jednym z szesnaściorga dzieci telegrafisty z Aracataki”.

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.