"W pierwszy dzień mały nie chciał wychodzić na zewnątrz. Mówił, że będą strzelać". Przyjęcie uchodźców do domu było dla nich oczywiste

Czytaj dalej
Fot. Adam Jastrzębowski
Emilia Bromber

"W pierwszy dzień mały nie chciał wychodzić na zewnątrz. Mówił, że będą strzelać". Przyjęcie uchodźców do domu było dla nich oczywiste

Emilia Bromber

- Co z tego, że będziemy mieć jedno pomieszczenie wolne. Trzeba się otwierać i pomagać, to taki naturalny odruch serca – mówi jedna z osób, które przyjęły osoby uciekające przed wojną w Ukrainie. W geście bezinteresownej pomocy rodziny w całej Polsce otwierają drzwi swoich domów dla uchodźców. W tak trudnym dla nich czasie wykazują się ogromną empatią, solidarnością i zrozumieniem oraz pomagają im się odnaleźć w nowej rzeczywistości. Opowiedzieli o tym w rozmowie z "Głosem Wielkopolskim".

Dorota Słowińska chciała pomóc Ukrainkom i Ukraińcom jeszcze w 2014 roku, kiedy wybuchła wojna w Donbasie. Gdy okazało się, że to nie jest już tylko Donbas, ale cała Ukraina, stało się dla niej oczywiste, że w jej domu schronienie znajdą uciekający przed wojną.

- Mieszkam sama w dużym domu i uznałam, że to jest społecznie nie w porządku, że ta przestrzeń się marnuje, podczas gdy są ludzie, którzy potrzebują schronienia. Trudno w takiej sytuacji się nią nie podzielić

– opowiada Dorota Słowińska.

Jak mówi, w domu ma trzy sypialnie, gabinet i dwie łazienki. Obmyśliła, że w każdym z trzech wolnych pokoi mogą zamieszkać dwie osoby. Razem sześć. Swoją chęć pomocy zgłosiła już 24 lutego w komentarzach na mediach społecznościowych. Odpowiedź była natychmiastowa. Za pośrednictwem sieci Stowarzyszenia Warto Razem trafiła do niej sześcioosobowa rodzina z Odessy – Irina, jej mąż Danił i ich dzieci: 4-letni Andriuszka, 6-letni Dawid, 10-letnia Nadia oraz 12-letni Danił.

Rodzina już wcześniej myślała o emigracji, ale wybuch wojny spowodował, że podjęli tą decyzję w kilka godzin.

- Od czasu okupacji Krymu przez Rosjan było dla nich oczywiste, że wojna nadejdzie. Chcieli przenieść się w bezpieczniejsze miejsce – mówi Dorota.

Z Odessy wyjechali jeszcze tego samego dnia rozpoczęcia agresji na pełną skalę przez Rosjan. Do domu Doroty dojechali w niedzielę 27 lutego.

- W pierwszy dzień mały nie chciał wychodzić na zewnątrz. Mówił, że będą strzelać. Później na szczęście doszli do siebie. Myślę, że dużo im dało to, że wyjechali szybko i całą rodziną, więc poczucie bezpieczeństwa zostało zachowane

– opowiada Dorota.

Dorota nie mówi po rosyjsku ani ukraińsku, a jej goście po polsku, ale bez problemu udaje im się dogadać.

- Gdy mówimy wolno, możemy się zrozumieć. Używamy też aplikacji tłumacza. Uczymy się od siebie nowych słów – opowiada. - Niektóre słowa wydają im się zabawne, inne z kolei bawią mnie. Któregoś dnia odwiedzili nas ich znajomi, którzy uciekli spod Odessy. Rozmawialiśmy o życiu, o tym kto gdzie pracuje, o religii, wychowaniu dzieci. Jakoś udało nam się dogadać.

Jej goście bardzo szybko zaczęli organizować sobie na nowo życie. Jak opowiada Dorota, Danił jest operatorem żurawia, ale żeby pracować w Polsce musi zrobić kurs, który już rozpoczął.

Z kolei Irina jest stylistką paznokci, a w niewielkim bagażu przywiozła cały swój sprzęt: lampę, lakiery, pędzelki.

– Mówiła, że to jest jej praca i dzięki temu będzie zarabiać – opowiada Dorota. – Także teraz mamy wszyscy pomalowane paznokcie – śmieje się i dodaje, że Irina była już na pierwszym spotkaniu o pracę. - Jeżeli chodzi o zdobienie paznokci, to Irina robi niesamowite rzeczy.

W zeszłym tygodniu ich dzieci poszły do przedszkola i szkoły. Danił jest już zapisany do klubu sportowego, a Dorota pomaga rodzinie znaleźć lekcje gry na fortepianie dla Nadii.

Drzwi jej domu są otwarte dla rodziny z Ukrainy tak długo jak będą tego potrzebowali.

Jak przyjęto by dawnych demoludów?

Kiedy wybuchła wojna Zofia i Paweł Kwiatkowscy byli na wakacjach. Po powrocie chcieli natychmiast zacząć działać. Dlaczego?

- Niektórzy się dziwią, że można przyjąć nieznajomych do domu. Myślę, że trzeba się postawić w ich sytuacji. Jeżeli te pociski trafiałyby bliżej i musielibyśmy w pięć minut się spakować i wyjechać np. do takiej cieplutkiej Szwajcarii, jakbyśmy chcieli żeby przyjmowano nas, osoby z dawnego Bloku Wschodniego?

- mówi Zofia Kwiatkowska

Małżeństwo opublikowało ogłoszenie w internecie, na które natychmiast odpowiedział Oleksy. Chłopak mieszka w Poznaniu już 5 lat i obecnie zajmuje się łączeniem osób z Ukrainy z Polakami. Oleksy poprosił o pomoc dla swojej dalekiej znajomej z półtorarocznym dzieckiem, która nikogo tu nie znała.

Ale były też obawy. Oleksy był dla Kwiatkowskich nieznajomym z internetu, a małżeństwo w swoich planach wolało pomóc rodzinie skierowanej do nich poprzez sprawdzoną organizację.

- Oczywiście towarzyszyła nam niepewność. Mamy takie czasy, że jest pełno naciągaczy. Ale postanowiłem nie być służbistą i zaryzykować

– mówi Paweł Kwiatkowski.

- To był początek. Ta sytuacja z dnia na dzień się rozwijała – dopowiada Zofia.

- Pojechaliśmy. Widzę, że siedzi załamana Dasza z walizką i zapłakanym synkiem. Nie było możliwości żadnego naciągania. Wszystko potem wychodzi w rozmowie. To się czuje intuicyjnie – kontynuuje Paweł.

Nagle w domu Kwiatkowskich, po wielu latach, ponownie pojawiły się barierki na schodach, akcesoria i zabezpieczenia dla dzieci. Dasza i mały Nikita przyjechali z Kamieńca Podolskiego. Kobieta zdawała sobie sprawę, że wojna będzie trwała i nie chciała, żeby dziecko było straumatyzowane. Droga przez granicę zajęła im 6 godzin. Dasza szła pieszo z dzieckiem na ręku. Gdy dotarła do Poznania dziecko było wyziębione i kaszlało.

- Przyjechali wykończeni. Dasza mimikę twarzy odzyskała chyba po tygodniu. Na początku była nieobecna – mówi Paweł.

Pomagać z wizją

Dasza z Nikitą u Kwiatkowskich spędzili 9 dni. Wystarczył jeden post na Nieformalnej Grupie Strzeszyńskiej i natychmiast strzeszyńska społeczność rzuciła się do pomocy.

- Dzwonek do drzwi i nagle ktoś przychodzi z wózkiem, zaraz ktoś z nosidełkiem. Część darów trzeba było nawet odsyłać – opowiada Paweł.

Dzięki pracy całej grupy znajomych i nieznajomych Kwiatkowskich, Dasza i Nikita mieszkają już samodzielnie.

- Przypadkowo okazało się, że w centrum jest mieszkanie, które w marcu właściciele udostępniają za darmo, a w kwietniu za pół ceny - opowiadają i dodają, że wspólnymi siłami udało się je też umeblować.

Okazało się też, że właścicielka jednego z prywatnych żłobków stworzyła dwie grupy dla dzieci ukraińskich, które przyjmuje za darmo dopóki rodzice nie będą w stanie opłacić ich pobytu.

- Od słowa do słowa wyszło, że poszukiwane są też opiekunki z językiem ukraińskim. Dasza dostała gwarancję zatrudnienia i w tej chwili już robi szkolenie on-line na opiekuna dziennego, które udało nam się jej sfinansować dzięki życzliwości grupy znajomych – opowiada Paweł.

- Uważamy, że trzeba pomagać, ale z wizją. Należy mieć pomysł, dużo cierpliwości i przygotować się na to, że to nie jest łatwe. To wprowadzenie kogoś zagubionego, z traumą, po doświadczeniach, których nie jesteśmy sobie w stanie wyobrazić – bo jak spakować całe życie do jednej walizki, a w drugiej ręce mieć dziecko i nie wiedzieć, czy się wróci do swojego domu

– mówi Zofia. - I przede wszystkim należy nie oczekiwać żadnej wdzięczności, bo tu nie o to chodzi.

Jak opowiadają, każda osoba, która do nich trafia, ma swoją grupę wsparcia. Pomagają jej założyć konto w banku i uzyskać PESEL. Zofia i Paweł Kwiatkowscy mają doświadczenie w kompleksowym pomaganiu, bo od lat prowadzą Fundację CHCEmisie. Wspiera pełnoletnie dzieci, które wychodząc z domu dziecka i nie mają gdzie się podziać. Fundacja otworzyła kilka mieszkań treningowych, a także wspiera młodych dorosłych w usamodzielnianiu się.

- Ponad 30-letnia kobieta z dzieckiem prawdopodobnie miała w Ukrainie swoje ustabilizowane życie, pozycję, szacunek do siebie samej. Trzeba pomóc takiej osobie się usamodzielnić, a nie utrzymywać ją – mówi Paweł.

Życie w małym plecaczku

Do Daszy i Nikity dołączyła już kolejna osoba, którą wspierają Kwiatkowscy. To 21-letnia Alina, studentka anglistyki z Połtawy. Przyjechała z małym plecaczkiem, do którego wrzuciła laptopa, t-shirt i paszport. Jechała na stojąco, nie spała przez trzy dni. Również tutaj zadziałała sieć Oleksego, z którym Kwiatkowscy się zaprzyjaźnili.

- Gdy opowiadała o podróży mówiła, że nie pamięta jak to przeżyła, odłączyła się od materialnego świata, bo inaczej by jej nie zniosła

– opowiada Zofia.

W Połtawie została jej babcia i mama. Wujek Aliny poszedł walczyć, a jej babcia nie chciała wyjechać dopóki nie będzie wiedziała, że syn jest bezpieczny. Z kolei jej mama nie chciała zostawić swojej mamy.

- Na tą młodą dziewczynę tyle spadło. Mamy 24-letnią córkę i w Alinie widzę naszą Marysię. To jest cudowna osoba, delikatna, wrażliwa. Miała swoje plany i nagle mama jej powiedziała: „Pakuj się musisz jechać”. Nikogo tutaj nie znała – mówi Zofia.

- Także dziewczyny się poprzytulały, popłakały. Poszliśmy na spacer, na pizze. Kolejna grupa znajomych włączyła się w pomoc. Koleżanki Zofii przyniosły bieliznę, ubrania, kosmetyki, chemię. Zrobiliśmy zrzutkę na start, bo Alina przyjechała z nic niewartymi hrywnami, czyli bez grosza przy duszy – opowiada Paweł.

Obecnie Kwiatkowscy szukają pracy dla Aliny. Przewidują, że za dwa miesiące Alina i Dasza będą w stanie same się utrzymać w mieszkaniu, które wynajęte jest na pół roku.

- To też jest ważne dla nas jako społeczeństwa, żeby te osoby współtworzyły razem z nami rzeczywistość. Oczywiście trzeba pamiętać, że tak jak w każdym państwie ludzie są różni – mniej lub bardziej wykształceni, a także, że nie wszyscy będą w stanie od razu się zaadaptować w związku z ogromną traumą – mówi Zofia.

Jak mówią, sami mają znajomych, którzy przyjęli sześcio a nawet ośmioosobowe rodziny. Ale para jest też świadoma, że nie każdy może lub chce przyjąć uchodźców w swoim domu, a pomoc finansowa czy rzeczowa jest też bardzo ważna.

Goszczenie osób doświadczonych traumatycznymi przeżyciami jest też obciążające psychicznie dla przyjmujących.

- Ta wojna stała się obecna w naszym domu razem z ich bagażami, problemami. Słyszymy, że nasi goście rozmawiają z rodzinami o bombardowaniu, płaczą – mówi Paweł.

Rzeczywistość wojny i pokoju jest wręcz surrealistyczna.

- W niedzielę byłyśmy na cytadeli z Aliną. Pełno ludzi słońce, waty cukrowe, biegają dzieci, śmieją się. Jednocześnie Alina rozmawia z mamą, która opowiada że od 2 do 7 były alarmy i bombardowania – mówi Zofia.

Państwo Kwiatkowscy już planują pomóc kolejnej osobie, ale wcześniej chcą znaleźć mieszkanie i uruchomić grupę wsparcia. Z kolei Alina ma nadzieję, że jej mama kiedyś pozna Kwiatkowskich.

Naturalny odruch serca

Natalia i jej 10-letnia córka Alina znalazły schronienie w domu Marioli Dymarczyk-Kuroczyckiej. Dlaczego rodzina zdecydowała się przyjąć uchodźców?

- Obserwowaliśmy co się dzieje wokół i udzielił nam się ogromny entuzjazm w niesieniu pomocy. Dobrym przykładem była nasza parafia pw. św. Karola Boromeusza, gdzie w domu parafialnym przyjęto grupę ok. 20 uchodźców z Ukrainy – mówi Mariola Dymarczyk-Kuroczycka.

Jak opowiada, nie miała obaw przed przyjęciem do domu nieznajomych osób.

- Wszyscy jesteśmy takimi pielgrzymami. Co z tego, że będziemy mieć jedno pomieszczenie wolne. Trzeba się otwierać i pomagać, to taki naturalny odruch serca

– tłumaczy.

Małżeństwo ma czwórkę dzieci, a jednego z synów nie ma w Poznaniu w związku z czym wolny był jeden pokój. W ich domu jest zawsze jest dużo osób - zazwyczaj jest ich szóstka, a teraz siódemka. - Moja 10-letnia córka Gabrysia, świetnie dogaduje się z Aliną. Bawią się i razem grają- mówi.

Jak tłumaczy Mariola ich sytuacja jest trochę inna, bo w pobliżu mieszkają teściowie Natalii i to tam jej goście spędzają większość dnia. Mama z dzieckiem nie mogły tam się jednak zatrzymać, bo w kawalerce nie było już miejsca.

Natalia pochodzi z Czerkasów. Skończyła filologię ukraińską i pracowała w przedszkolu. W Ukrainie został jej mąż, mama, siostra i pies.

- Męża by nie wypuścili, ale sam chciał zostać i pomagać. Siostra jest medyczką, pracuje w szpitalu i też nie mogła wyjechać, ale ona również chciała zostać i pomagać – mówi Natalia.

Kobieta jest w stałym kontakcie z mężem. Rozmawiają przez telefon.

- Podczas rozmowy, jak tylko piesek nas usłyszy, zaczyna wyć ze smutku. Mąż mówił, że nawet szklą mu się oczy

– opowiada.

Natalia i Alina szukają teraz większego mieszkania, gdzie będą mogły się wprowadzić razem z teściami. W domu Marioli mogą zostać dopóki nie wróci jej starszy syn, czyli jeszcze około dwóch miesięcy. Oprócz walizki, do Polski Alina zabrała też tornister z książkami. Jak opowiada Natalia na razie sama uczy córkę.

- Trochę historii, ekologii, informatyki, geografii, chemii, fizyki. Alina najbardziej lubi malować, czytać i tańczyć. W domu chodziła na tańce. Uczyła się jive’a, walca, czaczy – wylicza Natalia. - Mariola wysłała mi już plan zajęć dla dzieci. Chcę zapisać Alinę na balet.

---------------------------

Zainteresował Cię ten artykuł? Szukasz więcej tego typu treści? Chcesz przeczytać więcej artykułów z najnowszego wydania Głosu Wielkopolskiego Plus?

Wejdź na: Najnowsze materiały w serwisie Głos Wielkopolski Plus

Znajdziesz w nim artykuły z Poznania i Wielkopolski, a także Polski i świata oraz teksty magazynowe.

Przeczytasz również wywiady z ludźmi polityki, kultury i sportu, felietony oraz reportaże.

Pozostało jeszcze 0% treści.

Jeżeli chcesz przeczytać ten artykuł, wykup dostęp.

Zaloguj się, by czytać artykuł w całości
  • Prenumerata cyfrowa

    Czytaj ten i wszystkie artykuły w ramach prenumeraty już od 3,69 zł dziennie.

    już od
    3,69
    /dzień
Emilia Bromber

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.