W ukochanym Nadziejowie nie było dla nas już żadnej nadziei

Czytaj dalej
Dariusz Chajewski

W ukochanym Nadziejowie nie było dla nas już żadnej nadziei

Dariusz Chajewski

- To była piękna kraina na zboczu zalesionych gór... Dla Heleny Kowalskiej z Brożka w gminie Brody jej Kresy to Nadziejów, Rachiń i Dolina. To ostatnie miasteczko stanowiło pępek jej kresowego świata.

Pani Helena urodziła się i spędziła dzieciństwo w Nadziejowie, pod numerem 187. Jak łatwo zauważyć chociażby po numerze była to duża wieś. Gros mieszkańców stanowili Rusini, ale nacji było więcej i wszystkie żyły z sobą w pokoju, co widać było zwłaszcza raz na pięć lat, gdy święta katolickie i prawosławne przypadały w te same dni. W Nadziejowie działały dwie szkoły.

- Skończyłam cztery klasy, ale rodzice, a raczej ojciec nie chciał, abym się dalej uczyła - wzrusza się mieszkanka Brożka. - Brat ukończył siedem klas. Szkoła była ukraińska. Mówiliśmy po ukraińsku, ale chodziliśmy do katolickiego kościoła i tak naprawdę to, bardziej niż język, stanowiło o narodowości.

Przed wojną Nadziejów leżał w gminie Rachiń, powiecie dolińskim województwa stanisławowskiego II Rzeczypospolitej. Siedzibą gminy był Rachiń. Gminę utworzono w 1934 r. z dotychczasowych gmin wiejskich: Bełejów, Hoffnungsau, Jakubów, Nadziejów, Rachiń, Słoboda Dolińska, Sołuków, Trościaniec i Turza Wielka. Pod okupacją gminę zniesiono i przekształcono w gminę Trościaniec.

W ukochanym Nadziejowie nie było dla nas już żadnej nadziei
Archiwum rodzinne Jak na tamte czasy dom, w którym wychowała się pani Helena uchodził za okazały. Były trzy pokoje i letnia kuchnia na dokładkę. Niestety dziś nie ma po nim nawet śladu. Obecni gospodarze wybudowali dom na terenie dawnego ogrodu.

(...) sąsiedzi ich wtedy ratowali, brali do siebie ludzi i dobytek.

Najbliższy kościół katolicki był w odległym o trzy kilometry Rachiniu, skąd pochodziła mama pani Heleny. W samym Nadziejowie była kaplica, do której przywożono furmanką rachińskiego proboszcza. Gdy bohaterka opowieści miała pięć lat, w roku 1927, wieś nawiedziła powódź. Wody było na metr i do dziś pani Helena dziwi się, że drewniany, kryty strzechą dom to przetrwał. Pamięta, że sąsiedzi ich wtedy ratowali, brali do siebie ludzi i dobytek. Zresztą powodzie to była niemal codzienność tej górzystej krainy z kapryśnymi rzekami takimi jak Łomnica czy Bystrzyca. Stąd z Nadziejowa pamięta także szerokie rowy, które miały odprowadzać nadmiar wody z okolicy. Dom był okazały, jak pamięta miał jakieś 15 metrów długości. Były trzy pokoje i letnia kuchnia. Jej ojciec Jan Zygmunt był rzemieślnikiem, stolarzem, rymarzem, ale mieli także niewielką gospodarkę z dwoma krowami. Na tle sąsiadów zwracał uwagę smagłą cerą i ciemnymi włosami. Zgodnie z rodzinną tradycją to za sprawą pochodzenia, gdzieś z południowych krain cesarstwa austrowęgierskiego. O sporej domieszce egzotycznej krwi mówiło także nazwisko... Petri.

- Mama nosiła do Żydów masło, jajka i dostawała za to pieniądze. Teoretycznie rodzicom dobrze się powodziło. Niestety tylko w teorii... - wspomina pani Helena. I natychmiast pojawiają się wzruszenia. Bo swojego dzieciństwa nie wspomina jako beztroskiego, szczęśliwego, jakim być powinno. Za sprawą ojca. I mówi o nim krótko, że nie był dobrym człowiekiem. Nawet jego rodzice przestrzegali jeszcze przed ślubem mamę pani Heleny, że ich syn to... nic dobrego. Przede wszystkim za sprawą alkoholu. Mama była z dobrej rodziny, wcześniej chodziła w fiszbinach, sukniach i skończyła szkoły. Ale cóż, miłość.

Jemu zawdzięczamy życie. Ojciec w tym czasie siedział sobie przed warsztatem...

- Ojciec wszystkiego nam żałował, na przykład chleb był tylko dla niego - mówi cicho pani Helena. - Straszna była także historia mojego przyjścia na świat. Działo się to tuż przed świętami i mama w zaawansowanej ciąży bieliła dom. Nagle poród, dostała paraliżu, ledwie zdążyła mnie ochrzcić z wody... Ojciec nawet nie zajrzał do pomieszczenia, w którym ona całymi dniami leżała bez ruchu, ja w ekstrementach, a on nie wezwał lekarza. Moja kilkuletnia siostra niewiele mogła zrobić. Wycieńczone znalazł nas sąsiad, wezwał swoją żonę, odkarmił... Jemu zawdzięczamy życie. Ojciec w tym czasie siedział sobie przed warsztatem...

W ukochanym Nadziejowie nie było dla nas już żadnej nadziei
Archiwum rodzinne Zdjęcie zrobione po wywiezieniu na roboty do Niemiec.

Jak wspomina więcej serca dla nich mieli czeladnicy, których trzech zatrudniał ojciec. Oni starali się dokarmiać dzieci majstra. I te wspomnienia są dla pani Heleny znacznie bardziej traumatyczne niż wojna. Cóż, już w 1941 roku zostali wszyscy wywiezieni do Niemiec na roboty. Jak później się dowiedzieli, gdyby nie to prawdopodobnie zostaliby wymordowani przez ukraińskich sąsiadów. Nawiasem mówiąc ich krewni, którzy w Nadziejowie zostali, uciekając przed UPA wyjechali z Kresów wraz z Niemcami. Dlatego później, gdy ostrzegano ich, że Brożek jest za blisko Niemców, uznawali to raczej jako plus niż minus.

Na rynku stała fontanna, pamiętam sąd, dwa banki, piękne budynki...

- Zresztą, gdyby nie wojna nasz dom przejęliby bankierzy, za długi ojca - dodaje pani Helena. - Przyszło pismo z banku i mama postanowiła sprawdzić, co to było. Okazało się, że ojciec wziął pożyczki pod zastaw domu, a pytającym o współmałżonkę bankierom powiedział, że mama jest ciemną, niepiśmienną kobietą...

Pytana o pępek jej kresowego świata pani Helena mówi o miasteczku Dolina. Jeszcze tylko po drodze zajrzymy do Rachinia i pięknej leśniczówki. Ale w Dolinie...

- Na rynku stała fontanna, pamiętam sąd, dwa banki, piękne budynki... - wymienia pani Helena. - Spacer po Dolinie był karkołomny, gdyż uliczki były strome, prowadziły w dół i w górę. A pociąg jechał niesamowicie powoli, pod górkę, było niemal widać jak się męczy. Ludzie dochodzący do pracy z Broszniowa spokojnie wskakiwali na stopnie i jechali w tempie szybkiego marszu.

Dolina była malowniczo położonym miasteczkiem nad rzekami Turzanką i Siwką. Powiat doliński, największy w Galicji, graniczył na odcinku około 50 km z Węgrami i w znacznej części położony był w Karpatach, w paśmie gór Gorgany, dochodzących do 1.800 m n.p.m. Aby znaleźć na mapie Dolinę, trzeba znaleźć linię kolejową wiodącą ze Lwowa przez Stryj do Stanisławowa. Miasto otoczone jest wzgórzami Zniesieniem, Podzapustem, Babijową Góra i wreszcie Zamczyskiem, górą, na której w XVI i XVII wieku wznosił się zamek obronny oraz Zagórzem. Prawdziwa Dolina.

W ukochanym Nadziejowie nie było dla nas już żadnej nadziei
Archiwum rodzinne Bohater negatywny tej opowieści. Ojciec pani Heleny.

W XVII i XVIII wieku wydarzyło się kilka historii brzmiących jak scenariusz filmowy.

Jak chce legenda, to ruscy pasterze zauważyli przed wiekami biały nalot na trawach, który okazał się solą ze słonych źródeł. Rychło przystąpiono do warzenia tutaj soli, rzekę nazwano Siwką, a okolicę "Słoną Doliną". W XVII wieku niezrównoważony starosta z Doliny Jerzy Krasicki doprowadza okolicę do ruiny, uciskając szczególnie właśnie m.in. Nadziejów, gdyż jego mieszkańcy poskarżyli się królowi. Zresztą o dochodowe warzelnie wielokrotnie wybuchały awantury. Było także wolnym miastem królewskim. W XVII i XVIII wieku wydarzyło się kilka historii brzmiących jak scenariusz filmowy. Wówczas także przybywają koloniści niemieccy i rodziny żydowskie.

w gminie Dolina mieszkało 3.687 Polaków, 3.039 Rusinów, 1.860 Żydów, 926 Niemców (...) liczyła 1878 domów.

W okolicy ludzie zajmowali się rolnictwem i leśnictwem, ale wielu z nich pracowało przy warzeniu soli i jej wywozie. Najważniejszy szyb "Barbara" miał głębokość ponad 60 metrów i znajdował się na tzw. Obołoniu. Państwowy zakład eksploatujący sól nosił nazwę "Saliny", później "Państwowa Żupa Solna", ale Polacy używali nazwy "Saliny", a Rusini "Bania". Według spisu ludności w 1931 r. w gminie Dolina mieszkało 3.687 Polaków, 3.039 Rusinów, 1.860 Żydów, 926 Niemców. Według miejskiego katastru gmina Dolina liczyła 1.878 domów.

- Byłam w Nadziejowie, kiedyś pojechałam na wycieczkę na Kresy i zajrzeliśmy do mojej dawnej wsi - kończy pani Helena. - Domu już nie ma, nowi ukraińscy właściciele go rozebrali i postawili kolejny w naszym dawnym ogrodzie... A ojciec? Już w Brożku, po latach, mama pani Heleny prosiła, aby pochować ją jak najdalej od ojca jej dzieci. I tak małżonkowie leżą w dwóch częściach cmentarza. najdalej od siebie jak to tylko było możliwe.

Dariusz Chajewski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.