Aleksandra Gersz [email protected]

Wymarzonym musicalem utorował sobie drogę do Hollywood

Damien Chazelle pokazał starej hollywoodzkiej gwardii, że przy uporze można podbić Fabrykę Snów Fot. Fot.Buckner/Variety/REX/Shutterstock/eastnews Damien Chazelle pokazał starej hollywoodzkiej gwardii, że przy uporze można podbić Fabrykę Snów
Aleksandra Gersz [email protected]

Upór w życiu się opłaca. Pokazuje to historia młodego perkusisty Damiena Chazelle’a, marzącego o zrobieniu musicalu, który trafiłby na duży ekran. Scenariusz do „La La Land” czekał siedem lat, ale opłaciło się, ma swoje dzieło

La La Land” musical o marzycielach w Hollywood ożywił ten przestarzały już w kinie gatunek. Dzięki połączeniu tradycji z nowoczesnością ma szanse na worek Oscarów

Zrobienie musicalu we współczesnym Hollywood jest zawsze ryzykowne. To złoty gatunek Fabryki Snów, ale na kinowym ekranie już trochę przestarzały. Co innego na deskach sceny - tutaj musicale mają się świetnie, co więcej przykład przebojowego „Hamiltona:An American Musical” (musicalu o Alexandrze Hamiltonie, jednym z ojców założycieli Stanów Zjednoczonych) pokazuje, że wciąż mogą one wywoływać prawdziwy szał widowni i szturmem wejść do kultury głównego nurtu.

Jednak młody perkusista Damien Chazelle marzył o zrobieniu musicalu, który trafiłby na duży ekran. Zawiedziony, że nie może dostać się do Hollywood i spełnić swoich filmowych marzeń, siedem lat temu napisał scenariusz do „La La Land”, filmu, który wymyślił już jako student na Harwardzie razem z przyjacielem Justinem Hurwitzem. Początkowo historia traktowała o jazzowym muzyku w Bostonie, a jej tytuł brzmiał „Guy and Madeline on a Park Bench” („Facet i Madeline na parkowej ławce” - Chazelle przeniósł tę oryginalną historię na ekran w 2009 r., był to jego filmowy debiut). Kiedy Chazelle i Hurwitz wyjechali do Los Angeles, zrobili w scenariuszu kilka poprawek - Boston musiał ustąpić miejsca miastu wielkich marzeń, Los Angeles.

Chazelle przez lata starał się zainteresować wytwórnie „La La Land” - jazzowym musicalu o dwóch marzycielach. Pierwszym z nich jest Mia, która marzy o byciu aktorką i bez większych sukcesów chodzi na castingi w przerwach od serwowania kawy w kawiarni w siedzibie wytwórni „Warner Bros”. Drugim marzycielem jest Sebastian, pianista jazzowy, który gra w barach do kotleta, ale marzy o otwarciu własnego klubu. Ta dwójka zakochuje się w sobie, a historia o miłości akompaniuje historii o marzeniach, znojach showbiznesu i samym Hollywood.

- To film o trudach bycia artystą i godzeniu swoich marzeń z koniecznością bycia po prostu człowiekiem - opisywał później „La Land Land” Chazelle w wywiadzie dla „Los Angeles Times”.

Producenci byli jednak na nie. Po pierwsze musical był oryginalną produkcją i nie opierał się na żadnym scenicznym pierwowzorze, co oznaczało, że nie ma żadnych znanych piosenek, a ludzie wolą chodzić do kina na coś, co już znają. Po drugie obiekcje budził jazz. „The Hollywood Reporter” nazwał nawet jazzowy musical „gatunkiem wymarłym”. Po trzecie nikt nie znał ani Damiena Chazella’a ani Justina Hurwitza. Projektem w końcu zainteresowała się wytwórnia Focus Features, która zaoferowała budżet w wysokości miliona dolarów, ale zaproponowała szereg poprawek, w tym zmianę słodko-gorzkiego zakończenia na hollywoodzki happy end. Chazelle się na to nie zgodził i zrezygnował z filmu.

Jednak życie przypomina czasem hollywoodzkie historie, a los może się niepodziewanie odwrócić. Chazelle skupił się na innym projekcie - historii młodego ambitnego perkusisty, który trafia w ręce despotycznego nauczyciela. W 2012 r. „Whiplash” powstał jako 18-minutowa krótkometrażówka, dwa lata później trafił na wielkie ekrany w wersji długometrażowej z Milesem Tellerem i J.K. Simmonsem w rolach głównych. To właśnie była przepustka Chazella do Hollywood. W 2014 r. film zdobył dwie główne nagrody na festiwalu Sundance, a rok później zdobył pięć nominacji do Oscarów, w tym za najlepszy film (dostał trzy statuetki: za rolę Simmonsa, dźwięk i montaż).

Sukces „Whiplasha” dał zielone światło „La La Land”. Producenci podziwiali 31-letniego dziś Chazella, a film wzięli w końcu na warsztat wytwórnia Summit Entertainment i producent Marc Platt. Wzrósł też budżet filmu. Jak pisze „The Hollywood Reporter”, takiej rady udzielił Chazellowi producent Patrick Wachsberger z Lionsgate, który był zdania, że dobrej jakości musicale nie mogą być tanie. Na drodze do realizacji „La La Land” wciąż jednak stały trudności, dotyczące na przykład odtwórców głównych ról. Mię i Sebastiana mieli początkowo grać Emma Watson i Miles Teller - Hermiona z „Harry’ego Pottera” wybrała jednak „Piękną i Bestię”, a z gwiazdy „Whiplasha” zrezygnowała w końcu sama wytwórnia.

W końcu znaleziono zastępstwo - Emmę Stone i Ryana Goslinga, którzy na kinowym ekranie mieli pojawić się razem po raz trzeci (po „Kocha, lubi, szanuje” i „Gangster Squad. Pogromcach mafii”). Oboje to gwiazdy Hollywood - Stone zaskakuje wszechstronnością i urosła do rangi jednej z najzdolniejszych młodych aktorek, a Gosling od lat ma opinię jednego z największych przystojniaków i najbardziej tajemniczych mężczyzn w Fabryce Snów.

Obojgu nie jest tak także obca muzyka. Znana z „Birdmana”, „Służących” i „Niesamowitego Spidermana” Stone była zakochana w musicalach od dziecka, a jako ośmiolatka płakała w teatrze na “Nędznikach”. W 2014 r. sama zadebiutowała na Broadwayu w słynnym „Kabarecie”. To właśnie wtedy spotkała Chazella, który przyjechał do Nowego Jorku obejrzeć ją na scenie, akurat wtedy kiedy Stone była przeziębiona. Jak pisze „Vogue”, aktorka zgodziła się wystąpić w „La La Land”, ponieważ przekonała ją pasja Chazella.

Z kolei Ryan Gosling pierwsze muzyczne szlify zdobywał jako dziecko razem z Justinem Timberlakiem i Britney Spears w popularnym programie telewizyjnym „Klub Myszki Miki”, a obecnie ma własny zespół, w którym jest wokalistą w rockowym duecie Dead Man’s Bones. Chazelle spotkał się z gwiazdą „Drive”, „Pamiętnika” i „Słabego punktu” w barze w Hollywood, kiedy Gosling zaczynał kręcić film „Big Short”. I odniósł zwycięstwo - Gosling wszedł na pokład.

Chazelle był zachwycony. Magazyn “Entertainment Weekly” przytacza jego słowa: “Ta dwójka najbardziej przypomina parę w starym hollywoodzkim stylu”. Reżyser marzył bowiem o filmowym duecie na miarę Spencera Tracy i Katharine Hepburn czy Freda Astaire’a i Ginger Rogers. Chazelle chciał także, aby Stone i Gosling włożyli w swoje postacie prywatne doświadczenia. Aktorzy musieli przypomnieć sobie swoje trudne debiuty w Hollywood i największe porażki na castingach. Wszystko dla jak największej autentyczności, która miała współgrać z czarem dawnego Hollywood i dawnego musicalu.

Wygląda na to, że to się udało, a Chazelle spełnił swój hollywoodzki sen i swoje marzenia, które tak bardzo łączyły go z napisanymi przez siebie postaciami: Mią i Sebastianem. „La La Land” szturmem zdobywa kina, od grudniowej premiery w Stanach Zjednoczonych zarobił już 90 mln dolarów na świecie (premiera w Polsce 20 stycznia), Instytut Amerykańskiego Filmu uznał go za jeden z dziesięciu najlepszych filmów roku, a film zdobywa całe worki nagród - ma już na koncie siedem Złotych Globów (w tym za najlepszą komedię lub musical, role Stone i Goslinga i muzykę) i wszystko wskazuje na to, że będzie jednym z największych faworytów na tegorocznej oscarowej gali.

Amerykańska Akademia Filmowa, której wciąż wydaje się, że żyje w Złotej Erze Hollywood, ma wielki sentymentów zarówno do musicali, jak i do filmów o samej Fabryce Snów. „La Land Land” może pójść więc w ślady „West Side Story”, „My Fair Lady”, „Dźwięków muzyki” i „Chicago” - musicali, które zostały uznane na oscarowych galach za najlepsze filmy danego roku. To bardzo prawdopodobne. Jak bowiem pisze „The New York Times”, „La La Land” „sprawiło, że musicale znowu się liczą”.

Aleksandra Gersz [email protected]

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.