Z niewielkiej miejscowości pod Żywcem wprost po Oscara do Londynu

Czytaj dalej
Jakub Marcjasz

Z niewielkiej miejscowości pod Żywcem wprost po Oscara do Londynu

Jakub Marcjasz

Rozmowa z Jackiem Pilarskim, członkiem ekipy nagrodzonej w tym roku Oscarem za film „Księga dżungli”.

Zawsze dobrze się uczył, jest konkretny, nigdy z nim nie było żadnych problemów - mówią o nim bliscy. Nie tylko świetnie zna się na grafice komputerowej, robieniu zdjęć, ale także potrafi malować. A artystyczne zacięcie przejawiał już w szkole. Chociaż w świecie filmowych efektów specjalnych na Zachodzie jest znany od kilku lat, to w naszym kraju zrobiło się o nim głośno dopiero niedawno. A to wszystko dlatego, że Jacek Pilarski z Pietrzykowic spod Żywca znalazł się wśród członków ekipy, która w tym roku otrzymała statuetkę Oscara. Chodzi o animowaną „Księgę dżungli” w reżyserii Jona Favreau wytwórni Disneya. Nad obrazem pracowało aż 1116 osób. Oficjalnie Oscara za najlepsze efekty specjalne otrzymali Robert Legato, Adam Valdez, Andrew R. Jones i Dan Lemmon z firmy MPC Films. Wśród współpracowników tej czwórki był także właśnie Pilarski. To dzięki niemu o 4,5-tys. miejscowości, z której pochodzi, stało się głośno w całym kraju. Sprawca całego zamieszania podchodzi do tej sprawy ze spokojem i robi dalej swoje. Nam opowiada o tym, jak to się stało, że zaczął pracę w Londynie, na czym polega jego zajęcie, a także skąd bierze inspiracje. I dlaczego spokój jest tym, czego najbardziej potrzebuje.

„Mamo, dostałem Oskara jako matte painter!” - kiedy napisał pan te słowa w serwisie wykop.pl, to chyba nie przypuszczał pan, że uruchomi to aż taką lawinę.
Nie spodziewałem się, że ktoś to podchwyci, bo tutaj pracuję już od czterech lat, do tej pory nikt się mną nie interesował, chociaż na Zachodzie jestem już całkiem znany. Pierwsze dni były „masakryczne”, bo próbowały dobić się do mnie chyba wszystkie media. Pierwszy raz mnie to spotkało, fajnie, ale absolutnie nie jest mi to potrzebne w mojej pracy, bo w moim zawodzie najważniejsze są umiejętności, a to, że ktoś dostał statuetkę, to ma już większe znaczenie dla firm, które mogą się reklamować.

Z niewielkiej miejscowości pod Żywcem wprost po Oscara do Londynu
Jacek Pilarski

W nocy, kiedy w Los Angeles trwała 89. gala rozdania Oscarów, pan... spał.
O zdobyciu statuetki dowiedziałem się od swojego brata, który przebieg uroczystości śledził w domu w Pietrzykowicach. Ja musiałem się wyspać, bo następnego dnia tworzyłem ujęcia do kolejnej superprodukcji. Jednak po tej informacji zasnąć do rana już nie potrafiłem. Poczułem satysfakcję z dwuletniej pracy nad projektem, w który włożyłem wszystkie swoje umiejętności i byłem zaangażowany od samego początku postprodukcji.

Zanim porozmawiamy o tym projekcie i innych, proszę powiedzieć, jak to się stało, że w ogóle znalazł się pan w Londynie i gdzie pracuje od czterech lat? Do tego czasu mieszkał pan w niewielkiej miejscowości pod Żywcem.
Na tej małej pięknej wsi miałem strasznie dużo marzeń, a jako że internet się wówczas rozwijał, to ja też chciałem się rozwijać. Photoshop i programowanie, na początku traktowane jako zabawa, z czasem wciągały mnie coraz bardziej. Do tego stopnia, że kiedy skończyłem szkołę średnią, postanowiłem, że będę studiować informatykę. Studia skończyłem. Rozpocząłem nawet staż w jednej z firm, ale już wtedy wiedziałem, że nie to chcę robić w życiu. Już wcześniej coraz częściej zacząłem sięgać po aparat fotograficzny, a fotografowanie stało się moją pasją. Zacząłem też interesować się tym, jakie prace sławni artyści publikują na stronach o grafice, chciałem być taki jak oni. Skoro inni mogą, to dlaczego nie ja? Byłem dobry w Photoshopie i robieniu zdjęć, dlatego zacząłem tworzyć swoje prace i porównywałem je do tych najlepszych. Pewnego dnia natrafił na nie Stefano Farci, włoski grafik, który pracuje w Londynie.

„Chłopaku, powinieneś pracować już w filmie!” - napisał do pana.
I tak się stało. Dwa tygodnie później rozpocząłem już pracę w Moving Picture Company. Miałem szczęście, że byłem w odpowiednim miejscu o odpowiednim czasie. Że firma mi zaufała. Miałem tydzień na podjęcie decyzji.

Ostatnie dwa lata spędził pan pracując nad „Księgą dżungli”. Czym konkretnie pan się zajmował?
W pracy odpowiadałem za matte painting, czyli tworzenie wirtualnego tła, chodzi m.in. o zapełnianie kadrów wzgórzami, roślinnością czy tworzenie cyfrowego nieba. Wcześniej tworzyłem też ich koncepcje. Miałem to szczęście, że przy „Księdze dżungli” pracowałem od samego początku. To, jak wyglądało dane ujęcie, w 80 proc. zależało ode mnie i to ono było prezentowane bezpośrednio klientowi. Największą gratyfikacją dla mnie jest to, że mogę zobaczyć moją pracę na dużym ekranie, chociaż większość osób nie wie, że to ja robiłem. Na tym polega mój zawód. Robimy coś, co powinno wyglądać superrealistycznie, a ludzie nie powinni wiedzieć, że jest to dorobione sztucznie. To jest główny cel i do tego dążymy.

Spodziewał się pan, że „Księga dżungli” otrzyma Oscara?
Kiedy zaczęliśmy pracę, to nie wiadomo było, czy to będzie takie przełomowe, ale już po roku zaczynało się nam to podobać i przypuszczaliśmy, że tak może być.

Co jest najtrudniejsze w pana pracy?
To jest praca, która zajmuje 24 na dobę. Kiedy przychodzę do domu, to dalej się uczę, ponieważ technologia ciągle się zmienia. Poza tym moje podstawowe umiejętności jak rysowanie i fotomontaż muszę cały czas ćwiczyć.

Skąd czerpie pan przede wszystkim pomysły?
Inspiracje przede wszystkim czerpię z natury. Najważniejszy w moim zawodzie jest fotorealizm, bo to chce zobaczyć klient, dlatego ważne jest dla mnie podróżowanie i budowanie wizualnej biblioteki. Wszystko po to, że kiedy otrzymam zlecenie na konkretne ujęcie (praca nad jednym trwa od kilku dni do nawet kilku miesięcy) - wiedzieć, jak ono będzie wyglądać przy różnym kącie nachylenia i warunkach atmosferycznych. Takie rozeznanie bardzo pomaga.

Co najbardziej lubi pan w tej pracy?
Spokój. Mogę być tylko ja, komputer i ulubiona muzyka. Po Oscarze było trochę szumu, ale wszystko wróciło już do normy. Po otrzymaniu statuetki w Londynie nawet za bardzo nie świętowałem i ograniczyłem wszystko do piwa ze znajomymi. Oscar to bardziej gratyfikacja dla firmy, która będzie mogła się nim reklamować. Dla nas to nie ma takiego znaczenia, bo tutaj i tak wszyscy widzą, jakie mamy umiejętności, ale na pewno jest to miły dodatek. Nie spodziewałem się tego, bo moim marzeniem było dostanie się do branży, to był najtrudniejszy krok, potem było już z górki.

A na swoim koncie ma pan już kilka megaprodukcji.
Wśród nich jest „Marsjanin”, „Pasażerowie”, „Strażnicy Galaktyki”, „Exodus: Bogowie i królowie” i „Assassin’s Creed”. Teraz pracuję nad kolejną megaprodukcją, ale o szczegółach nie mogę mówić.

Przypuszczam, że o swoją zawodową przyszłość nie musi się pan obawiać?
Jak na razie ani razu nie musiałem jeszcze wysłać CV. Dostałem propozycje pracy z Kanady, Australii, Nowej Zelandii, Niemiec. Tak więc mogę sobie wybierać, ale póki co chcę zostać w Londynie.

Jakub Marcjasz

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.