Z wojska do kopalni. Za co? Za krzyżyk i za Stalina
Gdy pan Ludwik weźmie do ręki kawałek drewna, czuje kształty, życie. I spod jego dłuta wylatują ptaki. - To moi terapeuci - mówi.
Gdy schodzimy do zielonogórskiej pracowni Ludwika Oleksego, czujemy się jak w wolierze pełnej kolorowych, egzotycznych ptaków. Na próżno jednak szukalibyśmy ich przynależności do konkretnego fruwającego gatunku. Kształty owszem, ale te barwy. Bo takie ptaki mają gniazda tylko w... wyobraźni.
- Dla mnie to raczej terapia niż sztuka - mówi pan Ludwik, jakby muskając lekko drewniane pióra swoich „terapeutów”.
Wióry we krwi
Właściwie trudno mu nawet powiedzieć, kiedy zaczął rzeźbić. Matka miała ka-wałek ziemi, ojciec był cieślą. Może stąd rozumie drewno. Było biednie, ale tam, w Paszynie, w okolicy Nowego Sącza, zawsze chodziło o coś więcej niż pieniądze, a ludzie szukali piękna. Do rzeźbienia namawiał go nauczyciel, który był ludowym twórcą, i ksiądz, który założył rzeźbiarskie kółko.
- To chyba na robótkach ręcznych wyrzeźbiłem pierwszego ptaka - wspomina pan Ludwik. - Nauczyciel zabrał później to moje dzieło do pokoju nauczycielskiego i ustawił na honorowym miejscu. Jaki byłem dumny... Później rzeźbiłem jeszcze trochę w gimnazjum.
Więcej w wydaniu plus.gazetalubuska.pl