Zakochanych w samochodach z czasów PRL-u stale u nas przybywa

Czytaj dalej
Fot. Artur Janowski
Artur Janowski

Zakochanych w samochodach z czasów PRL-u stale u nas przybywa

Artur Janowski

Takie auta nie są tylko skarbonką bez dna, to przede wszystkim wielka pasja, szalona frajda, a trochę też próba powrotu do czasów dzieciństwa.

Wiesław Pająk spod Strzelina przyjechał do Opola radzieckim moskwiczem 403 z 1964 roku. Kiedy auto zjeżdżało z taśmy montażowej, cały świat szalał na punkcie zespołu The Beatles, a słynny bokser Muhammad Ali, jeszcze jako Cassius Clay, został po raz pierwszy mistrzem świata. Ali w tym roku zmarł, a The Beatles rozpadli się wiele lat temu. Za to rosyjska awtomaszina nadal jeździ i potrafi rozpędzić się do 120 kilometrów na godzinę.

- Więcej bym się bał, bo to wąski, wywrotny samochód - ocenia Pająk. - Ale i tak go bardzo lubię, często mówię do niego, a przy polerowaniu proszę, aby mnie nie zawiódł na drodze. Trochę traktuję go jak żywą istotę, przywiązałem się do niego.

Moskwicz - jeden z uczestników zlotu PRL-owskich samochodów - trafił do pana Wiesława pięć lat temu. Wcześniej aż przez 10 lat usiłował go odkupić od córki pierwszego właściciela.

- Niewiele zostało moskwiczów 403 w Polsce, a ten ma dodatkowo swoją historię, bo pierwszy właściciel wygrał go na loterii, organizowanej przez bank PKO - opowiada Pająk. - Takiego auta w latach 60. nie mógł mieć byle kto. Jego posiadanie było przejawem powodzenia. Mojego moskwicza wyciągano z garażu tylko od święta i tylko w pogodne dni. W inne właściciel chodził na piechotę lub jeździł rowerem lub motorem „wueską”. Moskwicz 403 był jak na tamte czasy autem luksusowym. Miał nawet „klimatyzację”.

- Działa na zasadzie wlotu powietrza - opowiada Pająk. - Jest dźwignia, którą się podnosi klapkę, i wówczas jest nawiew. Po zamknięciu robi się ciepło. Wszystkie części są w samochodzie oryginalne, a auto jest cały czas na chodzie. Z ciekawostek dodam, że wycieraczki nie są elektryczne, a mechaniczne. Linką połączono je wałkiem rozrządu i gdy się daje gazu, to wycieraczki szybciej działają. Kiedy stoję na światłach i pada deszcz, muszę dodać gazu, bo wycieraczki przestają się ruszać.

Wiesław Pająk przyznaje: taki pojazd to skarbonka bez dna. Nie ma także ceny, bo właściciel nigdy nie myślał o sprzedaży. Nawet jeśli ktoś oferowałby milion złotych. - Czasem sobie myślę, że akurat ten samochód jest dla mnie równie ważny jak żona - śmieje się dumny kierowca moskwicza.

Te auta miały pojechać na złom, a teraz są warte fortunę
Jeśli chcesz mieć taki samochód, to przygotuj się na spore wydatki. Miej dużo cierpliwości, a także bardzo wyrozumiałą żonę. Najlepiej też, abyś był mechanikiem lub przynajmniej złotą rączką.

Bo miłość do samochodów z czasów PRL może dopaść każdego, ale nie każdy ją udźwignie. Błażejowi Mosiołkowi się udało, a jego wiśniowe cudo to unikatowy fiat 125p Monte Carlo. W Polsce zbudowano zaledwie kilkaset sztuk tych pojazdów, były połączeniem karoserii polskiego fiata z silnikiem 1600 ccm.

Przeznaczeniem tych aut były rajdy sportowe, a tylko niewielka ich liczba trafiła do sprzedaży. W latach 70. fiata Monte Carlo można było kupić w Peweksie, a w sprzedaży dewizowej kosztował około 3400 dolarów, podczas gdy za standardowy model fiata 125p trzeba zapłacić 1800 dolarów.

Spora różnica, dlatego większość tych unikatowych pojazdów trafiła w ręce zawodników rajdowych i do dziś nie zachował się żaden oryginalny egzemplarz. Dlatego Mosiołek postanowił odtworzyć wyścigowego fiata w tzw. wersji cywilnej. - Pomysł narodził się w 2011 roku - opowiada członek Automobilklubu Opolskiego. - Przez Wrocław przejeżdżał wtedy Rajd Monte Carlo Historique i pojechałem obejrzeć samochody. Nagle pojawił się polski fiat 125p w wersji rajdowej. Wtedy zdecydowałem, że muszę takie auto mieć.

Jest lepszy od porsche
Zaczął od zakupu standardowego fiata, którego krok po kroku wyposażał tak, aby stał się wierną kopią oryginalnej wersji pojazdu, jakiego używali przed laty tacy znani kierowcy rajdowi np. Sobiesław Zasada, Andrzej Jaroszewicz czy Robert Mucha.
- Samochód przeszedł remont blacharski, pojawił się też silnik 1600 ccm z dwoma wałkami rozrządu w głowicy napędzanymi paskiem - opowiada Mosiołek. - Trzeba było m.in. wzmocnić karoserię, zamontować 5-biegową skrzynię biegów, wspomaganie kierownicy, a także sportową kierownicę Monte Carlo, ekstra felgi, lusterka Vitaloni na przednich błotnikach czy czarne pasy na bokach samochodu. Sporo sam potrafiłem zrobić, ale pomagali mi również koledzy i znajomi.

Stworzenie jedynego w swoim rodzaju pojazdu trwało kilka lat i sporo kosztowało, ale warto było, bo jako całość robi piorunujące wrażenie. I to nie tylko na tych, którzy wiedzą, ile pieniędzy i czasu trzeba przeznaczyć na podobne cacko.
- Kiedyś we Wrocławiu jechało przede mną piękne porsche - opowiada Mosiołek. - Auto przejechało obok szczelnie wypełnionych ogródków piwnych i nie wywołało zainteresowania. Kiedy jednak przejechał mój wiśniowy fiat, wzbudził poruszanie i dostał duże brawa. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nie było to miłe.

Błażej Mosiołek podkreśla, że takiego auta nie da się już kupić. Trzeba go zbudować i mieć przy tym dużo cierpliwości oraz czasu np. na szukanie oryginalnych części.
– Kiedyś trudno je było dostać, a teraz część z nich sprowadzałem z zagranicy - opowiada pasjonat, który ma jeszcze dwa fiaty 125p, ale nie w wersji rajdowej.

Osobą, która niedawno złapała bakcyla, jest Sławomir Janecki, dyrektor Centrum Wystawienniczo-Kongresowego w Opolu. Na zlot przyjechał pomarańczowym fiatem 126p. Popularne maluchy kiedyś królowały na polskich ulicach, ale obecnie spotkać je jest coraz trudniej. Zniknęły modele z pierwszych lat produkcji, za to w górę poszybowały ceny maluchów, które ktoś odbudował i ponownie uruchomił. Potrafią kosztować kilkadziesiąt tysięcy złotych! Mechaniczna pomarańcza – tak Janecki nazywa swój samochód z 1980 roku – była jednak znacznie tańsza.

Maluch go zaczarował
- U mnie zaczęło się to od stłuczki – wspomina dyrektor Janecki. - W Ustroniu wjechał we mnie maluch, a kierująca nim kobieta była w takim szoku, że poprosiła mnie o wycofanie auta. Wsiadłem do maluszka i poczułem, jak wracają dawne wspomnienia. Potem nagle musiałem kupić drugie auto i wtedy pomyślałem o maluszku. Zacząłem szukać i ten mnie zaczarował. Najfajniejsze jest to, że dzieci bardzo go polubiły.

- Akurat kiedy go kupiłem, musiałem odwieźć syna na kolonie, myślałem, że będą się wstydzić takiego samochodu, a one wręcz poprosił o jazdę maluszkiem – wspomina Janecki. - Ostatnio pojechałem nim do jednej z kawiarni w centrum, a tam nagle jakiś gość mówi do mnie, że jego dziewczyna chciałaby się przejechać moim samochodem. Wynika z tego, że jazda maluchem przestała być obciachem.

Podobnie jak jazda potężną czarną Wołgą GAZ -24, którą w PRL-u straszono dzieci, a teraz można ją wynająć na wesela i inne imprezy. Wołga – będąca w rękach Krzysztofa Palmera z Łubnian - najpierw woziła jednego z dyrektorów opolskich zakładów w dzielnicy Zakrzów.

Potem służyła tacie obecnego właściciela jako samochód firmowy, do którego ładowano materiały tapicerskie, tyle że w pewnym momencie auto z 1977 roku było już mocno zużyte. Groziło mu, że trafi na złom, jak tysiące innych wołg.
- Dorastałem z tym samochodem na podwórku, postanowiłem ją uratować - wspomina Palmer.

Cztery lata ciężkiej pracy
Dziś wołga to cacko niemal w stu procentach oryginalne (poza piękną tapicerką), ale aby auto tak wyglądało, trzeba było aż cztery lat ciężkiej pracy, średnio po pięć godzin dziennie.

- Trzeba mieć trochę nierówno pod sufitem, aby tyle czasu poświęcić na jedno auto – przyznaje samokrytycznie właściciel, ale potem z dumą prezentuje samochód, którym w PRL-u woziły się wyłącznie ważne osobistości. - Z wykształcenia jestem mechatronikiem i technikiem elektrykiem. Ale potrafię też zrobić tapicerkę, nie boję się stolarki, hydrauliki. To mi pomogło wyremontować wołgę, choć czasem miałem chwile zwątpienia, czy dam radę. Teraz mam nie tylko ten samochód, ale także drugą wołgę oraz mercedesa. Na tym już chyba poprzestanę.

Krzysztof Palmer to kolejny właściciel samochodu z czasów PRL, dla którego jego auto nie ma ceny. Ktokolwiek spróbowałby kupić czarną wołgę, usłyszałby, że nie jest na sprzedaż.

Ale faktem jest też to, że ceny aut, które kilkanaście lat temu były uważane za motoryzacyjny obciach, systematycznie rosną. Nikogo już nie dziwią kwoty rzędu kilkudziesięciu tysięcy złotych za samochody odbudowane niemal z niczego.
Pasjonaci kręcą jednak nosem, bo hobby staje się coraz droższe, a wiele osób chce za stare wraki horrendalne sumy.
- Można mówić o coraz większym zainteresowaniu, ale też generalnie mamy modę na czasy PRL - przyznaje Jarosław Kwieciński, jeden z organizatorów zlotu. - Tych, którzy interesują się takimi autami, dzieliłbym jednak na dwie grupy. Pierwsi kupują je, żeby się trochę polansować, a druga grupa to pasjonaci, którzy nie tylko remontują swoje pojazdy, ale także wiedzą o nich niemal wszystko.

Kwieciński ocenia, że coraz trudniej będzie kupić auta PRL-u. Czas jest bowiem nieubłagany, a kandydaci na pasjonatów będą się musieli przygotować na coraz większe wydatki.

- Z drugiej strony wciąż można trafić na rodzynka, który ktoś przez lata trzymał w garażu i niewiele nim jeździł - opowiada Kwieciński. - Z własnego doświadczenia wiem, że jeśli takiego właściciela uda się przekonać, że auto nie jest kupowane na handel, ale w celu jego uratowania, to i cena jest wówczas niższa.

Ja mam teraz poloneza, którego upatrzyłem na moim osiedlu jeszcze w wieku przedszkolnym. Czekałem na zakup tego auta aż 33 lata. Warto było.

Artur Janowski

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.