Zapukał do drzwi ojca i rzekł: Myślę, że jestem pana synem

Czytaj dalej
Fot. Wojciech Wojtkielewicz
Julia Szypulska

Zapukał do drzwi ojca i rzekł: Myślę, że jestem pana synem

Julia Szypulska

W dzieciństwie przeżył koszmar. Spędził je w niemieckich domach dziecka. Jako 4-latek został ciężko pobity i przez kilka miesięcy przymierał głodem. Całe życie myślał, że jest sierotą, ale po 40 latach poszukiwań udało mu się odnaleźć ojca. Na Podlasiu, w Policznej, w środku puszczy.

Na podstawie historii życia 75-letniego Jerzego Romańczuka mogłaby powstać niejedna książka, a nawet film. Przeplatają się w niej bolesne elementy polsko-niemieckiej historii, dramat osieroconego dziecka, ale też miłość i pojednanie.

Jerzy urodził się w Niemczech i został wychowany jak Niemiec, ale zawsze czuł się Polakiem. Włożył wiele trudu, by nauczyć się języka polskiego. Dziś śmieje się, że zrobił to na złość Niemcom, od których przez lata słyszał wyzwisko „polnische schweine” (polska świnia - przyp. red.). Nadal mieszka w Niemczech, ale ma też drugi dom - w środku Puszczy Białowieskiej, w niewielkiej wsi Policzna w gm. Kleszczele. Tu mieszkał jego ojciec - Michał Romaniuk (nazwisko syna zostało zniekształcone w Niemczech). Ojciec, którego nie znał przez większość dorosłego życia, a którego odnalazł przypadkiem. Choć on woli w tym widzieć Boży zamysł. Kiedy pan Jurek w latach 70-tych przyjechał z Niemiec do Policznej, zapukał do drzwi domu ojca i powiedział: „myślę, że jestem pańskim synem”, pan Michał omal nie stracił przytomności...

- Moi rodzice poznali się podczas wojny, w obozie pracy w Wolfsburgu - Jerzy Romańczuk rozpoczyna swoją opowieść. - Tam też i ja się urodziłem. Mama Janina była pielęgniarką i pochodziła ze Stanisławowa, dziś to Ukraina. Ojciec był z Podlasia, z Policznej. Kiedy skończyła się wojna, mogli wrócić do siebie. Tyle że tam, skąd pochodziła mama, Polski już nie było, a ona za żadne skarby nie chciała mieszkać u Stalina. Najpierw więc ojciec wrócił do Polski sam i miał wszystko przygotować w Policznej, żeby nas do siebie ściągnąć. My z mamą zostaliśmy w Niemczech.

Los był jednak okrutny. Janina zachorowała i zmarła. Synek miał wtedy zaledwie cztery latka. Michał Romaniuk stracił kontakt z przebywającą w Niemczech rodziną. Szukał jej m.in. przez Czerwony Krzyż, jednak otrzymał informację, że... żona i syn nie żyją.

Jerzy ten czas pamięta jak przez mgłę. Mieszkał z mamą w dawnym obozie jenieckim. Było bardzo ciasno. Zajmowali kawałek pomieszczenia, który był odgrodzony od innych kątów i ludzi wiszącym na sznurku kocem. Pamięta, że mama leżała na łóżku, a on myślał, że tak długo śpi... Próbował ją budzić. Potem przyszli jacyś ludzie i zabrali ciało matki. Dzieckiem nikt się nie interesował. Przestraszony chłopiec uciekł i ukrył się w schronie. Po jakimś czasie wrócił do poobozowych budynków, ale tam już mieszkała inna rodzina. Nowi lokatorzy chłopca przepędzili. Znowu pomieszkiwał więc w piwnicach. Co jakiś czas wychodził, żeby znaleźć coś do jedzenia. Biegał na przykład na odległe kartoflisko. Było już po wykopkach, ale w ziemi można było jeszcze znaleźć ziemniaki. Chłopiec zbierał je i wrzucał do za dużych spodni. Pewnego dnia złapał go właściciel pola - Niemiec.

- Nie czułem, że robię coś złego, bo pole było już oczyszczone. A te reszteczki ziemniaków i tak by się zmarnowały - opowiada Jerzy Romańczuk.

Gospodarz był jednak innego zdania. Chwycił 4-latka i tak dotkliwie go pobił, że chłopiec przeleżał na kartoflisku całą noc. Dopiero następnego dnia udało mu się doczołgać do swojej kryjówki. Nie sądził wówczas, że spotka jeszcze tego niemieckiego gospodarza. A jednak, przekorny los sprawił, że w dorosłym życiu miał okazję odpłacić mu za doznaną krzywdę.

Ile czasu spędził samotnie w ukryciu, nie wie. Prawdopodobnie kilka miesięcy. Złapano go, bo walczył o jedzenie. Od jednego z żołnierzy angielskich, którzy byli na terenie byłego obozu, dostał wiaderko z konfiturą. Biegł z nim do swojej kryjówki, ale złapał go dawny obozowy kapo i zabrał zdobycz. Zdesperowane dziecko dźgnęło oprawcę w nerkę. Mężczyzna przeżył, ale zrobiła się awantura i małego Jurka złapano. Miał wówczas 5 lat. Był cały zawszawiony i ważył 6,5 kilograma...

- Niemcy nienawidzili Polaków, zwłaszcza ci, których wypędzono z Prus Wschodnich - tłumaczy Jerzy. - Że to oni wywołali tę wojnę, że sami napadli na Polskę, nikt nie chciał pamiętać. A już o tym, że niemieckie ziemie przypadły Polsce na podstawie międzynarodowych postanowień, to już w ogóle mało kto wiedział. Liczyło się, że Polacy wypędzili Niemców z ich domów.

W domu dziecka była nauczycielka, która na małego Jurka szczególnie się zawzięła. Znęcała się nad nim. Bicie, szarpanie i wyzwiska były na porządku dziennym. Któregoś dnia chwyciła go za usta, a w nim coś pękło i odgryzł jej palec. Potem się dowiedział, że pochodziła z Prus Wschodnich, a wkraczająca na te tereny Armia Czerwona rozprawiła się z miejscowymi po swojemu. Kobietę brutalnie zgwałcono i to wielokrotnie. Że to byli Rosjanie, a nie Polacy? Osobistą traumę odgrywała na polskim chłopcu.

Zanim stał się pełnoletni, przebywał jeszcze w wielu innych miejscach, m.in. u rodziny zastępczej. Jednak o opiekunce z tamtych czasów nie mówi inaczej jak „pani Drużyńska”. Sentymentu w tym nie ma, bo mimo, że była Polką, bardzo źle go traktowała. Zamiast okazać dziecku serce, preferowała wychowanie za pomocą „twardej ręki”. Jerzy zapamiętał, jak go kiedyś przywitała po zakończeniu roku szkolnego. Chłopiec wrócił ze świadectwem i akurat miał się czym pochwalić, bo był bystry i dobrze się uczył. Pani Drużyńska jednak założyła, że to przecież chłopak z poprawczaka, więc niczego dobrego nie ma co się po nim spodziewać. I bez pytania o świadectwo sprawiła mu dotkliwe lanie. Po co go wzięła na wychowanie, można się jedynie domyślać. Od państwa dostawała na dziecko pieniądze, więc być może chodziło o podreperowanie finansów?

A dlaczego wcześniej trafił do poprawczaka? Zabrano go po incydencie odgryzienia palca nauczycielce w domu dziecka.

- Poprawczak to był najlepszy okres w moim dzieciństwie - Jerzy nie ma dziś wątpliwości.

Trafił tam, gdy miał osiem lat. W poprawczaku zasady były jasne i ustalone. Wystarczyło ich przestrzegać. To właśnie w tej placówce ktoś po raz pierwszy w jego życiu chciał z nim normalnie rozmawiać. To był ks. Adolf - katolicki duchowny i Niemiec. U większości ludzi to imię wywołuje jak najgorsze skojarzenia, ale nie u Jerzego. Dzięki księdzu zrozumiał, że jest coś wart. Ksiądz pytał go o przeszłość, chciał poznać jego wersję wydarzeń. Historia dziecka, które straciło matkę musiała na duchownym zrobić wrażenie. Zresztą, Jerzy w poprawczaku poznał też polskiego księdza - Stanisława Sebastiańskiego. Z nim też się zaprzyjaźnił. Dzięki tym dwóm duchownym stał się osobą głęboko wierzącą. I, mimo koszmarnego dzieciństwa, wyszedł w życiu na prostą.

Dom pani Drużyńskiej opuścił tak szybko, jak to było możliwe. Gdy tylko skończył 18 lat, poszedł do wojska. Ale nie do niemieckiego - tego nigdy by nie zrobił. Zgłosił się jako ochotnik do armii amerykańskiej. I tam się świetnie odnalazł. Przełożeni byli zadowoleni z jego IQ i postępów. Z czasem przeszedł wszystkie możliwe szkolenia i zaczął służyć w jednostkach specjalnych. Był na misji w Wietnamie i w wielu innych miejscach na świecie. W armii amerykańskiej dosłużył się stopnia pułkownika. O służbie wojskowej nie chce jednak opowiadać.

- Na pieniądze nie mogłem narzekać - mówi jedynie. - Na początek dostałem dwa razy więcej, niż wynosił żołd niemieckich żołnierzy. Ja, biedny chłopak z domu dziecka. W dorosłym życiu już mi się wiodło, nie mogę powiedzieć.

Zdobył przyjaciół - również wśród Niemców, ożenił się - z Niemką, urodziły mu się dzieci. Miał też okazję odpłacić za doznane krzywdy, przynajmniej jednej osobie. Młody, silny, świetnie wyszkolony żołnierz w mundurze armii amerykańskiej pojawił się na festynie - zorganizowanym przez Bractwo Kurkowe - niedaleko miejscowości, gdzie ukrywał się jako 4-latek. Los postawił na jego drodze niemieckiego gospodarza, tego, który go kiedyś okrutnie obił za zabranie z pola kilku ziemniaków. Jerzy rozpoznał go od razu. Wspomnienia odżyły, wpadł we wściekłość... Gdyby nie koledzy, którzy go wtedy odciągnęli, bójka mogłaby się skończyć tragedią.

- Ale usłyszał, za co dostał - mówi Jerzy. - Coś we mnie wtedy wstąpiło, choć przyznam, że trudno mi żałować swojego zachowania.

Splot okoliczności, które sprawiły, że po ponad 40 latach odnalazł ojca, nie był jego zdaniem przypadkowy. Wierzy, że tak miało być. Przecież gdyby nie został żołnierzem, nie organizowałby obozów przetrwania. A taką działalność prowadził w latach 70-tych. Dzięki temu znał wiele osób, a wśród nich właściciela pewnego majątku niedaleko Wolfsburga, miasta, gdzie podczas wojny poznali się jego rodzice. I ten właściciel pokazał mu list z Polski. Autor prosił o zaświadczenie, że pracował tu jako przymusowy robotnik. List był podpisany jedynie: Michał Romaniuk, Polska. Jerzemu nie dawało to spokoju. Romaniuk, Romaniuk - analizował w myślach - przecież ja też mam podobne nazwisko - Romańczuk. A może to mój ojciec? - pomyślał. Z dzieciństwa ojca nie pamiętał, matkę jak przez mgłę. Ze strzępków informacji, jakie usłyszał o sobie od innych, wiedział, że jest Polakiem i że gdzieś z Podlasia pochodzi jego ojciec. Miał znajomego w fabryce drzewa w Hajnówce. Ten powiedział mu, jak dojechać do niewielkiej wsi w Puszczy Białowieskiej, skąd przyszedł list.

- Pomyślałem, że pojadę do tej Policznej i popytam. Że to nie jest pewnie duża miejscowość i ludzie się tam znają - opowiada.

Tak zrobił. Miejscowi wskazali mu dom Michała Romaniuka. Ojca zastał siedzącego z rodziną przy stole. Przywitał się, powiedział kilka słów o sobie, a wreszcie wykrztusił to, co najważniejsze. Czuł, że to prawda, że jest synem Michała. Choć ten siedział przy stole jak skamieniały. Jurek bał się, że starszy mężczyzna dostanie zawału. Zostawił więc tylko kontakt do siebie i udał się w drogę powrotną do Niemiec.

- Jak przyjechałem, już był telegram. Ojciec prosił, żebym wracał - śmieje się Jerzy.

Więc wrócił. I potem już wracał przez wiele lat, aż do śmierci Michała. Udało im się odbudować, a właściwie zbudować od nowa relacje. Ojciec wyjaśnił, że ułożył sobie życie, bo myślał, że synek i jego matka nie żyją. Dodał, że kiedy Jerzy zapukał do jego drzwi w Policznej i obwieścił szokującą wiadomość, przestraszył się, że może się okazać, że jego drugie małżeństwo jest nieważne. Ale macocha Nastka i przyszywane rodzeństwo z otwartymi ramionami przyjęli Jerzego do rodziny.

- Jestem podobny do ojca - cieszy się Jerzy. - Nie tylko z wyglądu.

I opowiada, jak ojciec latem lubił spać w sadzie. Jednak żonę to martwiło.

- Juruś, weź ty mu coś powiedz - Nastka prosiła pasierba. - On ciebie posłucha.

Kupił też dom i ziemię po zmarłym stryju, który potem sprzedał swojej znajomej z Torunia - Małgorzacie Burnickiej-Beszterdzie. Ich znajomość to jedyny plus pobytu Jerzego w domu pani Drużyńskiej. Drużyńska miała bowiem w Inowrocławiu siostrę, do której przyjeżdżała z Jerzym. Tam chłopak poznał rodzinę Małgorzaty.

- Pamiętam te przyjazdy Jerzego, kiedy jeszcze byłam w szkole średniej. To był taki powiew Zachodu w naszej komunistycznej, szarej rzeczywistości - wspomina Małgosia. - Jerzy to niesamowity człowiek. Jego charakterystyczną cechą jest siła. To ona sprawiła, że przeżył. A przy tym jest bardzo dobrym człowiekiem. Życzliwym i szczególnie wrażliwym na krzywdę dzieci i zwierząt.

Jerzy na swój sposób pojednał się z Niemcami. W końcu jego Karin, z którą żyje od ponad 50 lat, też jest Niemką. Udało mu się nawet przezwyciężyć niechęć teściowej, która była zdruzgotana, gdy córka obwieściła, że zamierza wyjść za Polaka. Teściowa też bowiem była jedną z wypędzonych z Prus Wschodnich i Polaków nienawidziła.

- Powiedziałem jej kiedyś: chodź, wsiądziemy w samochód i pojeździmy po Europie. Pokażę ci, ile jest pomników, przez które powinni się wstydzić Niemcy, a ile jest tych wstydliwych dla Polaków. Potem to podsumujemy - opowiada. - Oczywiście krzywdy wyrządzone narodom przez Niemców były przeważające. I dała się przekonać. Później mieliśmy już bardzo dobre relacje.

Żałuje tylko, że nie zadbał, by jego dzieci czuły, że są także Polakami. Dużo pracował, podróżował, zabrakło czasu, by przyłożyć się choćby do nauki języka. Żona dzieci wychowała na Niemców, przynajmniej dwie córki. Tylko najmłodszy syn Rolf wolał przyjąć polskie obywatelstwo. Ale żadne z nich nie czuje, że w Policznej są ich korzenie. Nie przyjeżdżają tu.

- Powoli wchodzą w wiek, kiedy zaczyna się patrzeć w przeszłość. Może zaczną szukać korzeni - Jerzy nie traci nadziei.

Julia Szypulska

Polska Press Sp. z o.o. informuje, że wszystkie treści ukazujące się w serwisie podlegają ochronie. Dowiedz się więcej.

Jesteś zainteresowany kupnem treści? Dowiedz się więcej.

© 2000 - 2024 Polska Press Sp. z o.o.